poniedziałek, 7 maja 2018

Midge Ure - Warszawa 4.05.2018 Progresja



Każdego roku, w okolicach maja spotykam się z moimi fantastycznymi znajomymi. Od wielu lat ustalamy konkretną datę, miejsce i zjeżdżamy się z całej Polski i Europy z żonami, mężami i dziećmi. W tym roku miejscem spotkania była Warszawa. Jak zawsze wynajęliśmy mieszkanie w samym centrum by wspólnie spędzić kilka dni na rozmowach, słuchaniu muzyki i wypadach na miasto. Ale i w tym roku złożyło się również tak, że w czasie naszego pobytu w stolicy miał grać Midge Ure. Postanowiliśmy z kolegą wyskoczyć na ten koncert. Zakupiłem bilety w Empiku i nie mogłem się doczekać tego czwartego maja…


Aż w końcu nastał ten wieczór. Wsiedliśmy w taksówkę i jak paniska podjechaliśmy pod sam klub. Jeszcze chwilę przed wyjazdem kolega przeczytał w necie, że na miejscu będzie można wymienić standardowe bilety na wersje kolekcjonerskie (foto). Taka podmianka kosztowała dodatkowe trzy złote, ale opłacało się bo w kolekcji mam kolejny wspaniały bilet, który będzie pamiątką na lata.
Po wspomnianej podmiance udaliśmy się na piwko, a następnie schodami poszliśmy do właściwej sali. Przyznam szczerze, że nie widziałem nigdzie stoiska z gadżetami, koszulkami czy płytami. Biję się w piersi bo nawet nie za bardzo szukałem takiego miejsca, ale ono zawsze gdzieś rzuci się w oczy. Jeśli takie było to proszę mnie sprostować. Frekwencyjnie? Myślę, że było kilkaset osób dzięki temu mieliśmy kameralny klimat, bez tłoku i ścisku. Średnia wieku – 40 +. Ustawiłem się w okolicach konsolety. To u mnie tradycja bo czasami mając nawet opaskę uprawniającą na tak zwany Golden Circle często stawałem i tak przy konsolecie. 
Gdzieś w okolicach 20:15 na scenę wszedł zespół z Midge’em na czele co wywołało ogromny aplauz. Prócz Ure’a jeszcze trzech panów: basista, perkusista i klawiszowiec. Bez zbędnych ceregieli i przemówień wzięli się do grania. Na pierwszy ogień poszedł I Remember (Death In the Afternoon). Później Midge czarował publiczność kilkoma utworami z dorobku solowego jak: I See Hope In the Morning Light czy Call of the Wild. No ale w końcu przyszła pora na piosenkę grupy Visage i nieśmiertelny Fade To Grey ochoczo odśpiewany przez zgromadzoną publiczność. Notabene sam Ure prosił aby pomóc mu w zaśpiewaniu. Było też ładne No Regrets pierwotnie śpiewane przez Toma Rusha.
Oczywiście największy entuzjazm wzbudzały utwory z repertuaru Ultravox, a te przeważały. Znakomicie się wybawiłem przy All Stood Still czy One Small Day. Przy New Europeans natychmiast pomyślałem o Tomaszu Beksińskim i odruchowo rozejrzałem się po sali w poszukiwaniu jego osoby. Jestem arcyciekawy co by powiedział o piątkowym występie lidera Ultravox. 
Nie mogło zabraknąć legendarnego utworu jakim niewątpliwie jest Vienna. Cała sala ile sił w płucach ryczała nieśmiertelne „Vienna”. Wspaniałe to przeżycie. Ale nie zabrakło także innych wielkich hitów macierzystego zespołu Midge’a. Bo był również świetnie odśpiewany przez publiczność Hymn, był The Voice i zagrane na koniec Dancing With Tears In My Eyes.  
Całość muzyki utrzymana była w rockowych aranżacjach. I choć klawisze były słyszalne, to niewątpliwie ustąpiły one miejsca przesterowanej gitarze Midge’a. W moim odczuciu koncert był znakomity. Ure ma niemal 65 lat, a kondycję trzydziestolatka. No ale, co chyba najważniejsze, ciągle ma kapitalny głos. Wszystkich tych utworów słuchało się świetnie. Obecne na koncercie panie tańczyły i skakały. Faceci też starali się dotrzymywać im kroku.
Odniosłem wrażenie, że także zespół bardzo dobrze się bawił. Widać było na ich twarzach radość i zadowolenie. 
Gdy Ultravox w latach osiemdziesiątych przyjechało do Polski na koncerty, mogłem sobie jedynie pomarzyć o uczestniczeniu w nich. Piątkowy występ niewątpliwie był dla mnie kolejnym spełnionym marzeniem i choć to nie był zespół Ultravox to TEN głos ukontentował mnie w całości. Wspaniały wieczór z jeszcze wspanialszą muzyką. 

2 komentarze:

  1. Dzięki za piękną recenzję, byłam w Krakowie w 2009 wtedy był Midge solo acoustic, też było cudnie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Byłem Midge’a Ure’a w maju 2014 roku. Też w „Progresji”. I chyba moja relacja wyglądałaby tak samo. Taki sam zestaw instrumentalistów. Taki sam przedział wiekowy widowni. Taka sama atmosfera. I mniej wiecej taki sam zestaw nagrań.
    Muszę się przyznać, iż na koncert wybrałem się w dużej mierze przez sentyment. Fanem Ultravox byłem w II połowie lat 80-tych. Potem zacząłem słuchać innej muzyki i zespół zszedł na dalszy plan. Ale skoro okazało się, że koncert lidera mam „na miejscu” (czyli w Warszawie), to uznałem, że warto się wybrać. I nie żałuję, bo był to jeden z fajniejszych koncertów na jakim byłem. Być może dlatego, że odżyły wspomnienia i wróciłem do czasów kiedy największym problemem była zbliżająca się klasówka z polskiego ;-)
    Pozdrawiam, Adam

    OdpowiedzUsuń