Każdego roku, w
okolicach maja spotykam się z moimi fantastycznymi znajomymi. Od wielu lat
ustalamy konkretną datę, miejsce i zjeżdżamy się z całej Polski i Europy z żonami,
mężami i dziećmi. W tym roku miejscem spotkania była Warszawa. Jak zawsze wynajęliśmy
mieszkanie w samym centrum by wspólnie spędzić kilka dni na rozmowach,
słuchaniu muzyki i wypadach na miasto. Ale i w tym roku złożyło się również
tak, że w czasie naszego pobytu w stolicy miał grać Midge Ure. Postanowiliśmy z
kolegą wyskoczyć na ten koncert. Zakupiłem bilety w Empiku i nie mogłem się
doczekać tego czwartego maja…
Aż w końcu nastał ten
wieczór. Wsiedliśmy w taksówkę i jak paniska podjechaliśmy pod sam klub. Jeszcze
chwilę przed wyjazdem kolega przeczytał w necie, że na miejscu będzie można
wymienić standardowe bilety na wersje kolekcjonerskie (foto). Taka podmianka
kosztowała dodatkowe trzy złote, ale opłacało się bo w kolekcji mam kolejny
wspaniały bilet, który będzie pamiątką na lata.
Po wspomnianej
podmiance udaliśmy się na piwko, a następnie schodami poszliśmy do właściwej sali.
Przyznam szczerze, że nie widziałem nigdzie stoiska z gadżetami, koszulkami czy
płytami. Biję się w piersi bo nawet nie za bardzo szukałem takiego miejsca, ale
ono zawsze gdzieś rzuci się w oczy. Jeśli takie było to proszę mnie sprostować.
Frekwencyjnie? Myślę, że było kilkaset osób dzięki temu mieliśmy kameralny
klimat, bez tłoku i ścisku. Średnia wieku – 40 +. Ustawiłem się w okolicach
konsolety. To u mnie tradycja bo czasami mając nawet opaskę uprawniającą na tak
zwany Golden Circle często stawałem i tak przy konsolecie.
Gdzieś w okolicach
20:15 na scenę wszedł zespół z Midge’em na czele co wywołało ogromny aplauz. Prócz
Ure’a jeszcze trzech panów: basista, perkusista i klawiszowiec. Bez zbędnych
ceregieli i przemówień wzięli się do grania. Na pierwszy ogień poszedł I Remember (Death In the
Afternoon). Później Midge czarował publiczność kilkoma utworami
z dorobku solowego jak: I See Hope In the Morning Light czy Call of the Wild. No
ale w końcu przyszła pora na piosenkę grupy Visage i nieśmiertelny Fade To Grey
ochoczo odśpiewany przez zgromadzoną publiczność. Notabene sam Ure prosił aby
pomóc mu w zaśpiewaniu. Było też ładne No Regrets pierwotnie śpiewane przez
Toma Rusha.
Oczywiście największy entuzjazm
wzbudzały utwory z repertuaru Ultravox, a te przeważały. Znakomicie się
wybawiłem przy All Stood Still czy One Small Day. Przy New Europeans
natychmiast pomyślałem o Tomaszu Beksińskim i odruchowo rozejrzałem się po sali
w poszukiwaniu jego osoby. Jestem arcyciekawy co by powiedział o piątkowym
występie lidera Ultravox.
Nie mogło zabraknąć legendarnego utworu jakim niewątpliwie
jest Vienna. Cała sala ile sił w płucach ryczała nieśmiertelne „Vienna”.
Wspaniałe to przeżycie. Ale nie zabrakło także innych wielkich hitów macierzystego
zespołu Midge’a. Bo był również świetnie odśpiewany przez publiczność Hymn, był
The Voice i zagrane na koniec Dancing With Tears In My Eyes.
Całość muzyki utrzymana
była w rockowych aranżacjach. I choć klawisze były słyszalne, to niewątpliwie
ustąpiły one miejsca przesterowanej gitarze Midge’a. W moim odczuciu koncert
był znakomity. Ure ma niemal 65 lat, a kondycję trzydziestolatka. No ale, co
chyba najważniejsze, ciągle ma kapitalny głos. Wszystkich tych utworów słuchało
się świetnie. Obecne na koncercie panie tańczyły i skakały. Faceci też starali
się dotrzymywać im kroku.
Odniosłem wrażenie, że także zespół bardzo dobrze się
bawił. Widać było na ich twarzach radość i zadowolenie.
Gdy Ultravox w latach
osiemdziesiątych przyjechało do Polski na koncerty, mogłem sobie jedynie pomarzyć
o uczestniczeniu w nich. Piątkowy występ niewątpliwie był dla mnie kolejnym
spełnionym marzeniem i choć to nie był zespół Ultravox to TEN głos ukontentował
mnie w całości. Wspaniały wieczór z jeszcze wspanialszą muzyką.
Dzięki za piękną recenzję, byłam w Krakowie w 2009 wtedy był Midge solo acoustic, też było cudnie :)
OdpowiedzUsuńByłem Midge’a Ure’a w maju 2014 roku. Też w „Progresji”. I chyba moja relacja wyglądałaby tak samo. Taki sam zestaw instrumentalistów. Taki sam przedział wiekowy widowni. Taka sama atmosfera. I mniej wiecej taki sam zestaw nagrań.
OdpowiedzUsuńMuszę się przyznać, iż na koncert wybrałem się w dużej mierze przez sentyment. Fanem Ultravox byłem w II połowie lat 80-tych. Potem zacząłem słuchać innej muzyki i zespół zszedł na dalszy plan. Ale skoro okazało się, że koncert lidera mam „na miejscu” (czyli w Warszawie), to uznałem, że warto się wybrać. I nie żałuję, bo był to jeden z fajniejszych koncertów na jakim byłem. Być może dlatego, że odżyły wspomnienia i wróciłem do czasów kiedy największym problemem była zbliżająca się klasówka z polskiego ;-)
Pozdrawiam, Adam