piątek, 9 stycznia 2015

David Minasian – Random Acts Of Beauty (2010)



  1. Masquerade
  2. Chambermaid
  3. Storming The Castle
  4. Blue Rain
  5. Frozen In Time
  6. Summer's End
  7. Dark Waters

Oto kolejna płyta którą zainteresowałem się dzięki okładce. Uwielbiam kolor niebieski a tu go nie brakuje. Do tego to nazwisko Minasian. Gdzieś już słyszałem to nazwisko. Minasian, Minasian...I przypomniałem sobie piosenkę pana który nazywał się Dorian Blue. Tak, to ten sam człowiek. Jego utworu It's Driving Me Crazy z 1983 można posłuchać i pooglądać w sieci. Do tego Minasian maczał palce przy płytach DVD zespołu Camel...


I na tej omawianej tu płycie w pierwszym utworze Masquerade na gościnnym występie pojawił się sam Andy Latimer, lider zespołu Camel. Wiadomość ta ogromnie mnie ucieszyła gdyż Andy był bardzo poważnie chory co kompletnie wyeliminowało go z życia muzycznego. Pojawienie się jego osoby na tym albumie mogło świadczyć, że czuje się już lepiej co okazało się prawdą. Ale wróćmy do samej płyty.
Piosenka otwierająca ten bardzo ciekawy album to ponad 12-minutowa kompozycja której głównym motorem jest piękne pianino. Minasian to wykształcony pianista co doskonale słychać na tej płycie. Świetny, przejmujący utwór. Solo Latimera powala i nie można go pomylić z innym muzykiem. To solo podnosi na jeszcze wyższy poziom melancholijność i podniosłość tej piosenki. Rewelacyjny początek albumu.

Dalej nie jest wcale inaczej. Delikatne pianino, mellotron, moog, klarnet i świetne solówki na gitarze. Te wszystkie gitarowe pejzaże maluje syn Davida, który podczas nagrywania tego albumu miał niespełna dwadzieścia lat.
To bardzo nastrojowy i ciepły album. Nie brakuje tu jednak i pazura. W drugiej części utworu Storming The Castle możemy usłyszeć niezłą hardrockową jazdę. Miłośnicy ciepłej i klimatycznej strony rocka progresywnego na pewno będą zadowoleni po zapoznaniu się z materiałem na tej płycie. Proszę wysłuchać chociażby solo gitarowego w utworze Blue Rain. Po prostu coś pięknego, obok czegoś takiego nie można przejść obojętnie. Albo kapitalny motyw gitary klasycznej w najdłuższym na płycie (prawie piętnaście minut), instrumentalnym Frozen In Time.

Niektórzy zarzucają temu albumowi, że jest zbyt słodki i monotonny, że to już wszystko było. To prawda, jest spokojnie i nastrojowo ale to właśnie atut tej płyty. I to też prawda, że chwilami usłyszymy tu The Moody Blues czy Barclay James Harvest. Tylko co z tego? Dla mnie gra to wszystko pięknie. Tylko włączyć i odpłynąć.

PS. Bez oceny. Od nowego rocku nie będę oceniał płyt. Jak do tej pory, będę tu zamieszczał opisy tylko tych albumów, które uwielbiam lub w jakiś sposób mnie zaintrygowały. Po co marnować czas na te nielubiane?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz