piątek, 19 sierpnia 2016

Popol Vuh - Hosianna Mantra (1972)

Seit 1:
Hosianna - Mantra
  1. Ah!
  2. Kyrie
  3. Hosianna - Mantra
Seite 2:
Das V. Buch Mose 
  1. Abschied
  2. Segnung
  3. Andacht
  4. Nicht Hoch Im Himmel
  5. Andacht
Wiele lat temu gdy miałem ciężki dla mnie czas, jak zawsze ratowała mnie muzyka. Jednak wszystkie płyty i piosenki, które wcześniej przynosiły wytchnienie i spokój nie działały. Wtedy mój znajomy podarował mi płytę winylową zespołu Popol Vuh. Znałem już dość dobrze ich debiut oraz fragmentarycznie kolejną płytę i pomyślałem sobie „Chłopie jak to ma ukoić moje nerwy to chyba źle mi życzysz”. Jednak po kilku dniach stwierdziłem, że dam jej szansę, wrzuciłem płytę na talerz i wszystko minęło…

Zespół powstał w 1969 roku. Jego założycielem i głównym filarem był Florian Fricke. Nazwę grupy zaczerpnięto ze świętej księgi narodu Quiché będącego odłamem Majów. Na wspomnianym debiucie zatytułowanym Affenstunde głównym instrumentem jest Moog, wtedy wielka nowość w muzyce. Co prawda płyta zaczyna się od ćwierkania ptaszków jednak dalej to już kosmos, ale niepokojący, mogący wywołać lęk. Nie twierdzę, że to zła muzyka, wręcz przeciwnie, jednak wymaga nastroju biegunowo odległego od nerwów i psychicznego wyczerpania. Dlatego propozycja odpalenia Popol Vuh wydała mi się kompletnie nietrafiona. Jak się później okazało Fricke nie mogąc odnaleźć duchowej równowagi i skupienia w dotychczasowej twórczości, postanowił zrezygnować z Mooga (sprzedał go bodaj Klausowi Schulze) i przesiąść się za fortepian. Efektów tego zabiegu możemy właśnie wysłuchać na albumie Hosianna Mantra.
W nagraniu tej płyty prócz samego Fricke wzięli udział Conny Veit (gitara elektryczna, gitara dwunastostrunowa), Robert Eliscu (obój), Djong Yun (śpiew), Klaus Wiese (tambura). Na albumie zagrał też gościnnie Fritz Sonnleitner (skrzypce).

Pamiętam jak opuściłem igłę na rozbiegówkę, zasiadłem w fotelu i czekałem ów ukojenia. Całość rozpoczyna kompozycja kryjąca się pod tytułem Ah!. Witają nas dźwięki fortepianu do którego po sekundzie dołącza gitara. Delikatnie, spokojnie wręcz medytacyjnie. Początkowe napięcie i wyczekiwanie z każdą chwilą ustępowało odprężeniu i zadowoleniu. Pomyślałem, że jeżeli tak będzie dalej to ta płyta rzeczywiście da mi ukojenie. W tamtej chwili za wszelką cenę chciałem wyłączyć myślenie, ulecieć gdzieś daleko od dnia codziennego i maksymalnie skoncentrować się na muzyce.
Początek był fantastyczny, wyluzował mnie i wyciszył. Czekałem jednak na kolejny utwór. Ten, zatytułowany Kyrie okazał się jeszcze lepszy od poprzednika. Tu również od samego początku witają nas łkająca gitara i fortepian. W tle wyraźnie słychać dźwięki tambury. No ale jest tu jeszcze coś, śpiew Djong Yun. Piękny i anielski. Gdy wyśpiewuje tak delikatnie Kyrie eleison, jestem gdzieś daleko od naszej planety, czuję jak schodzi ze mnie napięcie, nerwy odlatują w nieznane. Znakomita współpraca fortepianu i gitary.
Stronę pierwszą zamyka utwór tytułowy, który trwa nieco ponad dziesięć minut. I ponownie spokój, zaduma. Tutaj wszystko rozpoczynają fortepian, tambura oraz plumknięcia gitary dwunastostrunowej. Dopiero po minucie pojawia się gitara elektryczna, która wspaniale wpasowuje się w cały utwór. Usłyszymy także śpiew Djong no i obój, który wyczarowuje tu dosłownie nieziemski klimat (jak ja kocham ten instrument). Fragment w którym gra jedynie fortepian i słyszymy głos Yun powala. Szkoda, że trwa to tak krótko. Hosianna Mantra to przepiękny moment na tym albumie, łzy cisną się do oczu.

Całą stronę drugą zatytułowaną Das V. Buch Mose zajmuje pięć utworów. W pierwszym (Abscheid) od pierwszych nut witają nas gitara, obój (brawa, wielkie brawa) i tambura. W Segnung powraca śpiew Djong i słychać skrzypce Sonnleitnera. Cały czas jest delikatnie, nastrojowo, pozaziemsko. Dalej ponowna współpraca fortepianu i  gitary plus piękne wtręty oboju. Oprócz dwóch krótkich miniaturek w postaci utworów zatytułowanych Andacht mamy jeszcze trwający ponad sześć minut Nicht hoch im Himmel. Fortepian, śpiew i tło wyczarowane przy pomocy gitary.

Proszę mi wierzyć, ta muzyka wywarła na mnie ogromne wrażenie, rzeczywiście sprawiła, że zeszło napięcie, odpocząłem i zrelaksowałem się. Ta płyta to samo piękno. Nie trzeba być szczególnie spostrzegawczym aby zauważyć, że już sam tytuł albumu, jak i poszczególne tytuły utworów, mogą nam sugerować religijny wydźwięk tej płyty. Właściwie tak nie jest. Owszem, Fricke zespolił tu przy pomocy dźwięków religie wschodu i zachodu. Chciał poprzez muzykę połączenia człowieka ze Wszechmocnym, niezależnie pod jaką on się postacią czy religią kryje. Nie jest to jednak uwielbienie dla jakiejkolwiek religii, a jedynie dążenie do harmonii i pokoju. Zresztą sam Florian odżegnywał się od jakichkolwiek powiązań płyty z religiami. I właśnie tak ten album trzeba traktować, nie jako przesłanie wiary, a jako dzieło które fantastycznie koi nerwy, służy do wyciszenia i odrzucenia waśni w kąt. Proszę spróbować.
Na sam koniec. Przypomniałem sobie innego znajomego, któremu pożyczyłem ten album. Oddał z wielkim oburzeniem, że to słabizna i plumkanie dla… Jednak kilka lat później gdy spotkała go osobista tragedia i ponownie posłuchał tej płyty, zdanie miał już całkiem inne. Bił się w piersi, że był tak głupi i nie dostrzegł piękna tej muzyki uważając, że tylko łojenie gitary jest prawdziwą muzyką. Jakże się mylił.     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz