wtorek, 23 sierpnia 2016

Tribute - New Views (1984)

  1. Icebreaker 
  2. Too Much At One Time
  3. A New Morning
  4. Climbing To The Top
  5. Unknown Destination
  6. New Views

Z cyklu „Atrakcyjna Osiemdziesiątka” 
Od jutra zaczynam urlop. Nareszcie odpocznę, ale przede wszystkim zobaczę wielką wodę. Widok morza lub oceanu jest dla mnie najlepszą terapią i ukojeniem (oczywiście zaraz po muzyce). I skoro urlop to nastrajam się muzycznie. A że cały czas jestem na etapie ponownego odkrywania zapomnianych pozycji w mojej kompaktowej kolekcji, dziś coś czego nie słuchałem wieki. Album znakomicie nastroił mnie do wojaży…
Tribut to grupa, która powstała w 1982 roku w Szwecji, a dokładniej w Norrköping. Założycielami byli Christer Rhedin (klawisze, perkusja, gitara akustyczna) i Gideon Andersson (bas, gitary, perkusja). Co ciekawe grupa tworzyła i nagrywała głównie w Niemczech i Holandii. New Views to ich płyta debiutancka w nagraniu której oprócz wspomnianych już panów wzięli też udział: Lena Andersson (perkusjonalia, dzwony rurowe, śpiew), Nina Andersson (wibrafon, marimba, flet, śpiew), Per Ramsby (klawisze) oraz Dag Westling (gitary). Gościnnie w jednym z utworów na rożku angielskim zagrał Wolfgang Bernhardt-Holtbernd. 
 
Muzyka zawarta na płycie to delikatny rock progresywny nasączony sporą dawką elektronicznych dźwięków. Dla mnie to zaleta bo muzyka kapitalnie poprawia humor i bardzo dobrze się jej słucha. Album to instrumentalne dzieło, jedynie w kilku momentach pojawiają się bardzo ładne wokalizy.
Płytę otwiera Icebreaker. Świetna perkusja, która rozpędza ten utwór. Chwilę po niej wchodzą klawisze i słychać wyraźnie z jakiej dekady ów klawisze pochodzą. Muzyka w moim odczuciu idealnie nadawałaby się jako podkład do jakichś zawodów sportowych. W dalszej części fajny fortepian, skoczny, radosny, pobudzający do życia tak jak i cały ten utwór.
Zaraz po nim usłyszymy następny numer zatytułowany Too Much At One Time. Ten numer jest również żywiołowy, do przodu. Fortepian, klawiszowe tła i fajna, nieco Oldfieldowska gitara, która sympatycznie sobie poczyna niemal przez cały utwór. W drugiej części tej kompozycji świetne klawiszowe solo.
A New Morning to już całkowita zmiana klimatu w stosunku do dwóch pierwszych propozycji. To kawałek wyraźnie akustyczny. Cudownej urody gitara akustyczna, piękne wokalizy plus znakomicie brzmiący rożek angielski. Do tego wszystkiego dochodzi flet dopełniając w całości ten bajkowy klimat. Świetne uspokojenie po żwawym początku płyty. Nastrojowa, sielankowa i marzycielska, taka jest właśnie ta kompozycja.
W następnym utworze (Climbing To The Top) doświadczymy ponownej zmiany klimatu. Tu wyraźnie mamy do czynienia z kosmicznymi dźwiękami generowanymi przy pomocy klawiszy. Bardzo fajna praca basu, który przez cały czas kapitalnie pulsuje. Ach, cóż to jest za utwór, jak ja uwielbiam takie kosmiczne klimaty. Właśnie takiej muzy kapitalnie mi się słucha gdy jestem nad brzegiem morza lub oceanu. Ale nie tylko klawisze robią tu klimat. Znakomita partia gitary dopełnia całości. Climbing To The Top płynnie przechodzi w następny Unknown Destination, który jest właściwie kontynuacją poprzednika. Wspaniały kosmiczny klimat, który od zawsze kojarzył mi się z dokonaniami grupy Eloy (tymi z końca lat siedemdziesiątych oraz początkiem osiemdziesiątych). Klimatycznie.
Cały album zamyka kompozycja tytułowa która trwa prawie dwadzieścia dwie minuty. Pierwsze dziesięć minut to popis akustycznego grania. Znakomicie współpracujące gitary akustyczne, które zostały nagrane w ten sposób, że jedna gra w lewym głośniku, druga w prawym. Na myśl przychodzą mi płyty Steve’a Hacketta czy Anthony’ego Phillipsa. Fantastyczny moment płyty gdy do gitar dołączają wokalizy dziewczyn. W okolicach dziesiątej minuty milkną gitary, wchodzą natomiast klawisze, toporne, proste jak nic kojarzące się z grami na Atari. Całe szczęście ten fragment nie trwa zbyt długo. Robi się ciekawiej gdy przez chwilę zaczynają grać wibrafon i gitara. Dalej także mamy klawisze, jednak już w decydowanie lepszej odsłonie (nadają kompozycji symfonicznego brzmienia), słucha się tego fantastycznie. Całości dopełnia partia gitary, kapitalny bas oraz różnego rodzaju perkusjonalia, które powodują, że utwór nabiera afrykańskiego posmaku.

Nie jest to płyta przełomowa, niczego nowego nie odkrywa, wszystko już gdzieś wcześniej było. Słychać na tym albumie, że muzycznie starano się nawiązać do lat siedemdziesiątych i do tego co działo się wtedy w rocku progresywnym. Jednak płyta powstała w latach osiemdziesiątych i to wyraźnie słychać. Nie zmienia to mego zdania, że to bardzo przyjemny materiał, melodyjny, sprawny technicznie i który przede wszystkim  nie nudzi. Powróciłem do niego z wielką przyjemnością, płyta idealnie poprawia humor i sprawia, że na twarzy pojawia się uśmiech. Sympatyczna sprawa, w sam raz na końcówkę lata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz