- Thin Red Line
- Don't Forget Me (When I'm Gone)
- Closer To You
- Vanishing Tribe
- Looking At A Picture
- The Secret
- Ancient Evenings
- Ecstacy
- Someday
- I Will Be There
- You're What I Look For
Z cyklu „Atrakcyjna
Osiemdziesiątka”
Ostatnio cierpię na
chroniczny brak czasu. I jak to już wiele razy się zdarzało i dziś miałem
przedstawić inną płytę. Jednak spojrzałem w mój magiczny kalendarzyk, a tam jak
byk, że 11 czerwca 1986 roku ukazała się debiutancka płyta zespołu Glass Tiger.
Jako że nie słuchałem jej od wielu lat postanowiłem wczoraj po przebudzeniu i
wypiciu kawy dać temu albumowi szansę. Dodatkowo miałem ochotę na coś lekkiego
i niewymagającego, na coś z półki pop-rockowej (z naciskiem na pop). Okazało
się, że nadal mi się podoba i może warto ją zaprezentować na blogu…
Grupę poznałem całkiem
przypadkowo. Jak to w latach osiemdziesiątych usłyszałem ich piosenkę Someday
na Liście Trójki. To był początek 1987 roku. Utwór na ów liście szału nie
zrobił, a ja zapomniałem o tym zespole na kilka lat. Dopiero będąc na jakimś zagranicznym
wyjeździe odnalazłem malutki sklepik z płytami, a w nim na kompakcie album The
Thin Red Line. Wziąłem. Niedługo później dokupiłem za grosze wersję
dwunastocalową.
Łyk historii. Zespół
powstał w 1983 roku w Ontario w Kanadzie. Początkowo nazywali się Tokyo.
Dopiero na chwilę przed wydaniem debiutanckiego albumu zmienili nazwę na Glass
Tiger. Był to dość popularny zespół w Kanadzie jak i Stanach. Dwa utwory z tej
płyty zajmowały wysokie miejsca na listach przebojów w tych krajach o
czym jeszcze wspomnę w dalszej części. The Thin Red Line nagrano w składzie
Alan Frew (śpiew), Al Connelly (gitara), Sam Reid (klawisze), Wayne Parker
(bas) oraz Michael Hanson (perkusja, chórki).
Album rozpoczyna utwór
tytułowy. To świetna, żywiołowa i dająca kopa piosenka. Gdy wczoraj rano
odpaliłem płytę, ta piosenka obudziła mnie natychmiast. Fajna gitara na
początek. Później utwór dominują klawisze. Mocne bębnienie i uderzenia
gitarowe. Fajny popowy numer z leciutkimi rockowymi zapędami. Po prostu typowe
lata osiemdziesiąte.
Następny w kolejce jest
ich wielki hit. Mowa o
piosence Don’t Forget Me (When I’m Gone). Utwór dotarł do
pierwszego miejsca w Kanadzie i drugiego w Stanach. W tej piosence gościnnie
wystąpił Bryan Adams. Don’t Forget Me (When I’m Gone) bazuje trochę na utworze
Everybody Wants To Rule The World grupy Tears For Fears. Poprawny utwór, no i ten
głos Adamsa.
Dalej mamy nieco
sztampowy (klawisze), ale równie żywiołowy Closer To You. Mogła by to być fajna
piosenka, niestety te klawisze zrujnowały ten utwór. Szkoda bo gitara i bas
świetnie sobie tu radzą.
Na samym początku Vanishing
Tribe użyto podobnych odgłosów ptactwa jak wcześniej zrobili to panowie z
Frankie Goes To Hollywood w utworze Welcome To The Pleasuredome. Z kolei w Looking At A
Picture bardzo podoba mi się początek. Z resztą cała ta piosenka w moich
oczach zasługuje na uwagę. Tu żałuję jedynie, że po świetnych, bardzo
klimatycznych zwrotkach zespół niepotrzebnie przyspiesza w refrenach co burzy
nieco klimat tego utworu. Na plus dobre perkusja i gitara.
W miniaturce The Secret,
która otwiera drugą stronę winylowego wydania usłyszymy klimaty dalekowschodnie.
Pierwsze skojarzenia to filmy w których główną rolę grał Jean-Claude Van Damme. Co
jeszcze znalazło się na płycie? Między innymi wspomniana już na początku
ballada Someday. To był ich drugi wielki hit. Ładnie chodzi tu bas. Bardzo
sympatyczna piosenka. Zdecydowanie dla miłośników brzmienia lat
osiemdziesiątych. Jak już wspomniałem Słuchacze Trójki nie docenili tego utworu
w 1987 roku. Czy słusznie? To już nie mnie oceniać.
Do końca mamy jeszcze
bardziej ostrzejszą (choć to określenie nieco na wyrost) I Will Be There i
zamykającą ten album You’re What I Look For.
Powiem tak. Miłośnicy
pop-rockowego grania lat osiemdziesiątych na pewno znajdą na tym albumie coś
dla siebie. Jak wspomniałem we wstępie to muzyka łatwa, lekka i przyjemna. W
sam raz dla tych którzy chcą powspominać swoje lata młodości, ale i zakochani w
tej dekadzie powinni zapoznać się z tym albumem. Dobra perkusja Hansona i fajny,
melodyjny głos Frewa. Po wielu latach zagrało mi to naprawdę nieźle (pewnie
zadziałał sentyment). Czyż nie o to chodzi aby na przeróżne sposoby czerpać
przyjemność ze słuchania muzyki? W sam raz na letnie przedpołudnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz