czwartek, 2 czerwca 2016

Styx - Pieces Of Eight (1978)

  1. Great White Hope
  2. I'm Okay
  3. Sing For The Day
  4. The Message
  5. Lords Of The Ring
  6. Blue Collar Man (Long Nights)
  7. Queen Of Spades
  8. Renegade
  9. Pieces Of Eight
  10. Aku-Aku
Również ten album trafił do puli tych, które zabrałem ze sobą na krótki wypoczynek. Lubię ten zespół. Przyznam jednak bez bicia, że nie jestem wielkim znawcą twórczości grupy Styx. Przez lata przewinęły się przez moją kolekcję wszystkie ich albumy (teraz mam ich bodaj siedem). Jednak do gustu najbardziej przypadły mi trzy płyty do których często i bardzo chętnie wracam. Nie będę oryginalny, wśród nich jest Pieces Of Eight
Początki zespołu sięgają lat sześćdziesiątych kiedy to młodzi bracia Chuck Panozzo (bas) i John Panozzo postanawiają założyć zespół. Dołącza do nich kolega z sąsiedztwa klawiszowiec Dennis DeYoung. Grupa przybrała nazwę The Tradewinds. W międzyczasie odszedł (powodem była szkoła) Chuck, którego zastąpił Tom Nardini. Po kilkumiesięcznej nieobecności powraca Chuck, który od tego momentu gra na basie. Będąc już w koledżu zespół daje sporo koncertów. W międzyczasie panowie zmieniają nazwę grupy na TW4. W miejsce Nardiniego wchodzi ich kolega ze szkoły John Curulewski. Do grupy dołącza jeszcze James Young. W 1970 roku zespół po raz kolejny zmienia nazwę na Styx. W tym wywodzie historyczno – personalnym dodam jeszcze tylko, że po wydaniu płyty Equinox Curulewski opuszcza grupę (wybiera życie rodzinne), a na jego miejsce przychodzi Tommy Shaw.
No właśnie, przejdźmy w końcu do albumu Pieces Of Eight. Ten ukazał się rok po ich znakomitej płycie The Grand Illusion, który był wielkim sukcesem grupy. Panowie wydając jego następcę nie mogli więc rozczarować swoich fanów jak i samych siebie.
Album rozpoczyna kompozycja Jamesa Younga Great White Hope. Świetny, żywiołowy numer. Od samego początku porywa nas do ostrzejszej jazdy. Young śpiewa w nim niczym spiker zapowiadający walkę bokserską (na początku słyszymy dźwięki bokserskiego gongu). Od razu pojawiają się w tym utworze znakomite chórki członków zespołu, które współbrzmią kapitalnie. A wracając jeszcze do muzyki to strasznie podobają mi się tu klawisze. Wyśmienity hardrockowy numer na otwarciu daje kopa i pozytywnie nastawia. Świetny do samochodu.
Następny na płycie  jest I’m Okay. Tu śpiewa Dennis, a głównym gitarzystą jest Tommy. Perkusja na początek, dalej Hammondy, które robią kapitalny klimat oraz gitarowy riff przypominający nieco dokonania zespołu Yes.  Raczej spokojny utwór z ponownie świetnymi harmoniami wokalnymi członków zespołu. Trzeba też zwrócić uwagę na gitarowe solo Showa, które naprawdę jest niezłe. A… no i jeszcze te organy kościelne (znowu nieco podobne do Yes), które zawsze, wszędzie i wykonaniu wielu zespołów robią na mnie jak najlepsze wrażenie, również tutaj.
Przechodzimy do kolejnego utworu, którego autorem jest Tommy Shaw. Piosenka nosi tytuł Sing For The Day. To jeden z singli promujących ten album. Sama piosenka jest dość słaba, takie to trochę pitu pitu idealnie pasujące do stanu zakochania czy po prostu radości z poranka. Nie, wcale to nie oznacza, że utwór jest koszmarny jednak czegoś mu brakuje. Znam też takich dla których to jedna z najlepszych piosenek na tym albumie. Ot, ładna piosenka.
The Massage to utwór w całości skomponowany przez DeYounga. To instrumentalna, syntezatorowa miniaturka, która jest swego rodzaju wprowadzeniem do następnego utworu na płycie zatytułowanego Lords Of The Ring. Ten rozpoczynają fantastyczne chórki członków zespołu. Young na głównym wokalu, świetne klawisze, jeszcze lepsze zmiany tempa i niczego sobie gitarowe popisy. Fajny progresywny utwór, dla mnie jeden z lepszych na tym albumie. Utwór brzmi dostojnie, podniośle i tajemniczo. Wielki plus tej płyty.

Dalej mamy kolejny singiel (pierwszy) który reprezentował ten krążek. To Blue Collar Man (Long Nights) autorstwa Showa, który stwierdził, że inspiracją do napisania tego utworu był dźwięk silnika jego łodzi. Tommy stwierdził, że to może być niezły riff do nowej piosenki. Utwór dotarł do 21 miejsca na liście Billboardu. Świetne organy na początek, dalej sekcja, świetna gitara i śpiew Showa, któremu później kapitalnie wtórują pozostali członkowie zespołu. Fajny rockowy kawałek.
Queen Of Spades. Rozpoczyna ją ładna, spokojna gitara i klawiszowe tła. DeYoung śpiewa w balladowej tonacji. Utwór rozwija się powoli by w okolicach drugiej minuty uderzyć. Pojawia się sekcja i mocny riff gitarowy. Dalej mamy niezłą solówkę Jamesa Younga na gitarze. Utwór kończy się tak jak się zaczynał, spokojnie i delikatnie.
Renegade to ostatni z singli promujących płytę, który dotarł do szesnastego miejsca Billboardu. Utwór rozpoczyna śpiew Shawa, któremu towarzyszą pozostali panowie, brzmi to trochę niczym kolejny utwór zespołu The Eagles. Ale po kilkudziesięciu sekundach piosenka zrywa się do galopu. Opowiada ona o banicie, który za chwilę ma zostać powieszony. Mimo, że utwór jest autorstwa Shawa ten poprosił Younga aby zagrał główną solówkę gitarową. Tan nie odmówił i solówka wyszła mu znakomicie. To rzadka sytuacja w zespole ponieważ autorzy gitarzyści z reguły sami grali solówki w swoich utworach. Kolejny plus płyty.
Do końca zostały nam jeszcze dwa utwory. Pierwszym z nich jest utwór tytułowy. To ballada z DeYoungiem na wokalu. Bardzo ładna melodia grana na fortepianie do którego dołączają gitary akustyczne. Dalej w refrenie wchodzą mocniejsze gitary i sekcja oraz ponownie kapitalne harmonie wokalne członków zespołu. W środkowej części piosenki mamy fajny fragment ze świetną pracą najpierw fortepianu, a później gitary Showa.
Album zamyka instrumentalny Aku-Aku. To również spokojna kompozycja z pięknymi gitarami i równie udanym fortepianem. Utwór fantastycznie wycisza słuchacza i pozwala odetchnąć po wcześniejszych rockowych szaleństwach. Lubię bardzo.

Pieces Of Eight to bardzo udany album. Dla każdego coś miłego. Znajdziemy tu typowo rockowe utwory, ale także takie, które zadowolą fanów bardziej progresywnego grania. Nie brakuje tu również spokojnych i stonowanych numerów, które ukoją nerwy. Mamy tu ładne melodie, fajne riffy oraz kilka ciekawych muzycznych pomysłów. To naprawdę dobra płyta, jedna z najważniejszych (dla mnie) w ich dyskografii. No i jeszcze ta okładka zaprojektowana przez Hipgnosis.

Dodam jeszcze tylko, że na ów wyjeździe czekając w samochodzie na Żonę grała ta płyta. Podszedł do mnie młody chłopak, nastolatek i zapytał co to za zespół bo bardzo mu się ta muzyka podoba. Zapytał dlaczego nigdzie tego nie grają, dlaczego stacje radiowe karmią nas takim (tu użył mocnego słowa). Cóż… Mam nadzieję, że zarazi go muzyka z tej płyty, a w przyszłości odkryje jeszcze wiele muzycznych skarbów.
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz