Hosianna - Mantra
- Ah!
- Kyrie
- Hosianna - Mantra
Das V. Buch Mose
- Abschied
- Segnung
- Andacht
- Nicht Hoch Im Himmel
- Andacht
Wiele lat temu gdy
miałem ciężki dla mnie czas, jak zawsze ratowała mnie muzyka. Jednak wszystkie
płyty i piosenki, które wcześniej przynosiły wytchnienie i spokój nie działały.
Wtedy mój znajomy podarował mi płytę winylową zespołu Popol Vuh. Znałem już
dość dobrze ich debiut oraz fragmentarycznie kolejną płytę i pomyślałem sobie „Chłopie jak to ma ukoić moje nerwy
to chyba źle mi życzysz”. Jednak po kilku dniach stwierdziłem, że dam jej szansę, wrzuciłem płytę na
talerz i wszystko minęło…
Zespół powstał w 1969
roku. Jego założycielem i głównym filarem był Florian Fricke. Nazwę grupy
zaczerpnięto ze świętej księgi narodu Quiché
będącego odłamem Majów. Na wspomnianym debiucie zatytułowanym
Affenstunde głównym instrumentem jest Moog, wtedy wielka nowość w muzyce. Co prawda
płyta zaczyna się od ćwierkania ptaszków jednak dalej to już kosmos, ale
niepokojący, mogący wywołać lęk. Nie twierdzę, że to zła muzyka, wręcz
przeciwnie, jednak wymaga nastroju biegunowo odległego od nerwów i psychicznego
wyczerpania. Dlatego propozycja odpalenia Popol Vuh wydała mi się kompletnie nietrafiona.
Jak się później okazało Fricke nie mogąc odnaleźć duchowej równowagi i skupienia
w dotychczasowej twórczości, postanowił zrezygnować z Mooga (sprzedał go bodaj
Klausowi Schulze) i przesiąść się za fortepian. Efektów tego zabiegu możemy właśnie
wysłuchać na albumie Hosianna Mantra.
W nagraniu tej płyty prócz
samego Fricke wzięli udział Conny Veit (gitara elektryczna, gitara
dwunastostrunowa), Robert Eliscu (obój), Djong Yun (śpiew), Klaus Wiese
(tambura). Na albumie zagrał też gościnnie Fritz Sonnleitner (skrzypce).
Pamiętam jak opuściłem
igłę na rozbiegówkę, zasiadłem w fotelu i czekałem ów ukojenia. Całość
rozpoczyna kompozycja kryjąca się pod tytułem Ah!. Witają nas dźwięki
fortepianu do którego po sekundzie dołącza gitara. Delikatnie, spokojnie wręcz
medytacyjnie. Początkowe napięcie i wyczekiwanie z każdą chwilą ustępowało
odprężeniu i zadowoleniu. Pomyślałem, że jeżeli tak będzie dalej to ta płyta rzeczywiście da
mi ukojenie. W tamtej chwili za wszelką cenę chciałem wyłączyć myślenie,
ulecieć gdzieś daleko od dnia codziennego i maksymalnie skoncentrować się na
muzyce.
Początek był
fantastyczny, wyluzował mnie i wyciszył. Czekałem jednak na kolejny utwór. Ten,
zatytułowany Kyrie okazał się jeszcze lepszy od poprzednika. Tu również od
samego początku witają nas łkająca gitara i fortepian. W tle wyraźnie słychać
dźwięki tambury. No ale jest tu jeszcze coś, śpiew Djong Yun. Piękny i anielski.
Gdy wyśpiewuje tak delikatnie Kyrie eleison, jestem gdzieś daleko od naszej
planety, czuję jak schodzi ze mnie napięcie, nerwy odlatują w nieznane. Znakomita
współpraca fortepianu i gitary.
Stronę pierwszą zamyka
utwór tytułowy, który trwa nieco ponad dziesięć minut. I ponownie spokój,
zaduma. Tutaj wszystko rozpoczynają fortepian, tambura oraz plumknięcia gitary
dwunastostrunowej. Dopiero po minucie pojawia się gitara elektryczna, która
wspaniale wpasowuje się w cały utwór. Usłyszymy także śpiew Djong no i obój,
który wyczarowuje tu dosłownie nieziemski klimat (jak ja kocham ten instrument).
Fragment w którym gra jedynie fortepian i słyszymy głos Yun powala. Szkoda, że
trwa to tak krótko. Hosianna Mantra to przepiękny moment na tym albumie, łzy
cisną się do oczu.
Całą stronę drugą zatytułowaną
Das V. Buch Mose zajmuje pięć utworów. W pierwszym (Abscheid) od pierwszych nut
witają nas gitara, obój (brawa, wielkie brawa) i tambura. W Segnung powraca
śpiew Djong i słychać skrzypce Sonnleitnera. Cały czas jest delikatnie,
nastrojowo, pozaziemsko. Dalej ponowna współpraca fortepianu i gitary plus piękne wtręty oboju. Oprócz dwóch
krótkich miniaturek w postaci utworów zatytułowanych Andacht mamy jeszcze trwający
ponad sześć minut Nicht hoch im Himmel. Fortepian, śpiew i tło wyczarowane przy
pomocy gitary.
Proszę mi wierzyć, ta
muzyka wywarła na mnie ogromne wrażenie, rzeczywiście sprawiła, że zeszło
napięcie, odpocząłem i zrelaksowałem się. Ta płyta to samo piękno. Nie trzeba
być szczególnie spostrzegawczym aby zauważyć, że już sam tytuł albumu, jak i
poszczególne tytuły utworów, mogą nam sugerować religijny wydźwięk tej płyty. Właściwie
tak nie jest. Owszem, Fricke zespolił tu przy pomocy dźwięków religie wschodu i
zachodu. Chciał poprzez muzykę połączenia człowieka ze Wszechmocnym, niezależnie
pod jaką on się postacią czy religią kryje. Nie jest to jednak uwielbienie dla
jakiejkolwiek religii, a jedynie dążenie do harmonii i pokoju. Zresztą sam
Florian odżegnywał się od jakichkolwiek powiązań płyty z religiami. I właśnie tak
ten album trzeba traktować, nie jako przesłanie wiary, a jako dzieło które fantastycznie
koi nerwy, służy do wyciszenia i odrzucenia waśni w kąt. Proszę spróbować.
Na sam koniec. Przypomniałem sobie innego znajomego, któremu pożyczyłem
ten album. Oddał z wielkim oburzeniem, że to słabizna i plumkanie dla… Jednak kilka
lat później gdy spotkała go osobista tragedia i ponownie posłuchał tej płyty,
zdanie miał już całkiem inne. Bił się w piersi, że był tak głupi i nie
dostrzegł piękna tej muzyki uważając, że tylko łojenie gitary jest prawdziwą muzyką. Jakże się mylił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz