- Four Moments
- Glories Shall Be Released
- Dawn of Our Sun
- Journey Through Our Dreams
- Everything Is Real
- Rosanna
- Openings
Ja od soboty na łonie…natury oczywiście. Te wszystkie zapachy mokrej ziemi oraz przeróżnej roślinności, te rozśpiewane lasy z dala od cywilizacji. To jest to co kocham. Brakuje mi tu gdzie jestem jedynie morza lub oceanu, ale nadrobimy to we wrześniu. Moi rankiem poszli w las, a ja na tarasie z kawą postanowiłem napisać coś na bloga. Wracając do skojarzeń wakacyjnych, myślę ocean, mówię Australia...
Właśnie dziś chcę zabrać Państwa do gorącej Australii. Sebastian Hardie to trochę zapomniany zespół i raczej mniej znany. Początki grupy sięgają roku 1967. To wtedy basista Peter Plavsic i gitarzysta Graham Ford zakładają zespół pod nazwą Sebastian Hardie Blues Band. W 1968 roku do zespołu dołączają perkusista Alex Plavsic (brat Petera), klawiszowiec Anatol Kononowski oraz wokalista Joe English. Zmiany następują także w nazwie zespołu. Otóż zostaje wymazany Blues Band. Grupa z powodzeniem gra wiele koncertów przedstawiając raczej numery już znanych zespołów. W kolejnych latach z zespołu odchodzą Anatol (poświęca się nauce) i Joe, który jako Judasz dołącza do przedstawienia Jesus Christ Superstar. Zespół eksperymentuje z muzyką, poszukuje, komponuje i w końcu nagrywa debiutancki album zatytułowany Four Moments. W jego nagraniu udział biorą, wspomniani już bracia Plavsic, a także Mario Millo (śpiew, gitara, mandolina) i Toivo Pilt (klawisze, melotron).
Na płycie znalazły się trzy utwory z czego na pierwszej stronie mamy składającą się z czterech części suitę tytułową. Drugą stronę płyty drobnorowkowej zajmują dwa utwory.
Jak wspomniałem pierwsza strona to suita Four Moments. No i jak od samego początku słyszę melotron to jestem w domu. Między innymi przez ten instrument pokochałem tę płytę. Brzmi tu wyśmienicie. Do tego świetne bębny i bas. Gdy włącza się w to wszystko (jeszcze trochę nieśmiało) gitara w stylu Howe’a z Yes robi się wręcz magicznie. Pamiętam pierwsze przesłuchanie tej płyty. To było dobre dwadzieścia lat temu. Tak jak teraz było to lato, słońce, delikatny wiaterek. Muzyka idealnie pasowała do aury. Piękne melodie, ciepłe, szczęśliwe. Ale wracamy do pierwszej części suity, która to część nosi tytuł Glories Shall Be Relesaed. W tej części po kilku minutach pojawia się śpiew Millo, który jest bardzo miły dla ucha. Kończy się dźwiękami melotronu i gitary. Pięknie.
Część druga zatytułowana Dawn Of Our Sun, to ładna gitara do której po chwili dołączają przepięknej urody dźwięki fletu wydobywane przy pomocy klawiszy plus blachy i stonowany bas. Dla romantycznych dusz po prostu cudo. Dalej wraz ze śpiewem Millo pojawiają się melotronowe tła. Zamykamy oczy i jesteśmy w naszych najpiękniejszych marzeniach. Końcówka to troszkę mocniejsza perkusja i motyw przewodni suity grany kapitalnie na gitarze. Część druga przechodzi płynnie w trzecią (Journey Through Our Dreams), która na początku jest bardziej akustyczna. Jednak po chwili wraca na właściwe tory. Płynie równie pięknie jak wcześniejsze części, choć mamy tu przełamanie po którym na tle mocniejszej sekcji czarują organy i solo gitarowe. Dalej przyspieszenie, na czoło wysuwają się kosmicznie brzmiące klawisze. Sama końcówka to ponownie wspaniały melotron i niezwykle emocjonalny śpiew Millo.
Całą suitę kończy krótki Everything Is Real, w którym główną rolę grają klawisze. Całość zamyka melotron i ponownie ta Yesowska gitara.
Część druga zatytułowana Dawn Of Our Sun, to ładna gitara do której po chwili dołączają przepięknej urody dźwięki fletu wydobywane przy pomocy klawiszy plus blachy i stonowany bas. Dla romantycznych dusz po prostu cudo. Dalej wraz ze śpiewem Millo pojawiają się melotronowe tła. Zamykamy oczy i jesteśmy w naszych najpiękniejszych marzeniach. Końcówka to troszkę mocniejsza perkusja i motyw przewodni suity grany kapitalnie na gitarze. Część druga przechodzi płynnie w trzecią (Journey Through Our Dreams), która na początku jest bardziej akustyczna. Jednak po chwili wraca na właściwe tory. Płynie równie pięknie jak wcześniejsze części, choć mamy tu przełamanie po którym na tle mocniejszej sekcji czarują organy i solo gitarowe. Dalej przyspieszenie, na czoło wysuwają się kosmicznie brzmiące klawisze. Sama końcówka to ponownie wspaniały melotron i niezwykle emocjonalny śpiew Millo.
Całą suitę kończy krótki Everything Is Real, w którym główną rolę grają klawisze. Całość zamyka melotron i ponownie ta Yesowska gitara.
Jak już także wspominałem na drugiej stronie znalazły się dwa instrumentalne utwory. Pierwszym z nich jest kompozycja nosząca tytuł Rosanna. Dodam tu jako ciekawostkę, że Rosanna zdobyła główną nagrodę w kategorii najlepszy instrumentalny singiel 1975 roku. To chyba coś znaczy, prawda? Wcale się nie dziwię temu wyróżnieniu bo jest to naprawdę przepiękna kompozycja. Całość otwierają dźwięki gitary, która jest tu głównym instrumentem. Niezwykle pięknie prowadzi ten utwór czarując przez cały czas jego trwania. Ładna sekcja, gitara akustyczna i klawisze dopełniają całości.
Album zamyka trwająca trzynaście minut kompozycja przewrotnie zatytułowana Openings. Znakomite organowe otwarcie. Dalej dochodzi sekcja i jak w utworze wcześniejszym gitara, która znakomicie brzmi na tle wspomnianych organowych dźwięków. Z resztą w całym tym utworze wspaniale uzupełniają, ale też wymieniają się gitara z organami. Fragment gdy jednocześnie grają mandolina i melotron dosłownie powala. No i sama końcówka z arcyciekawym przyspieszeniem. Genialny numer.
Album zamyka trwająca trzynaście minut kompozycja przewrotnie zatytułowana Openings. Znakomite organowe otwarcie. Dalej dochodzi sekcja i jak w utworze wcześniejszym gitara, która znakomicie brzmi na tle wspomnianych organowych dźwięków. Z resztą w całym tym utworze wspaniale uzupełniają, ale też wymieniają się gitara z organami. Fragment gdy jednocześnie grają mandolina i melotron dosłownie powala. No i sama końcówka z arcyciekawym przyspieszeniem. Genialny numer.
Co można dodać? Wspaniałe melodie dzięki którym odrywam się od codziennych trosk i zmartwień. Miłośnicy symfonicznego proga powinni być zadowoleni. W szczególności polecam ten album admiratorom zespołu Camel. Australijczycy z Sebastian Hardie naprawdę nie mają się czego wstydzić, wręcz przeciwnie. Polecam z całego serca szczególnie tym którzy w muzyce poszukują piękna, wzruszeń i nie boją się marzyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz