wtorek, 13 września 2016

David Sylvian - Gone To Earth (1986)

CD1:
1. Taking The Veil; 2. Laughter And Forgetting; 3. Before The Bullfight; 4. Gone To Earth; 5. Wave; 6. River Man; 7. Silver Moon; 8. River Man (Remix); 9. Gone To Earth (Remix); 10. Camp Fire: Coyote Country (Remix)
CD2:
1. The Healing Place; 2. Answered Prayers; 3. Where The Railroad Meets The Sea; 4. The Wooden Cross; 5. Silver Moon Over Sleeping Steeples; 6. Camp Fire: Coyote Country; 7. A Bird Of Prey Vanishes Into A Bright Blue Cloudless Sky; 8. Home; 9. Sunlight Seen Through Towering Trees; 10. Upon This Earth


Z cyklu „Atrakcyjna Osiemdziesiątka”
Pogoda za oknem raczej lipcowa. Jednak gdy spojrzymy do kalendarza okazuje się, że jest wrzesień. W związku z tym wielkimi krokami zbliża się jesień. To czas gdy muzycznie coraz częściej sięgam do bardziej stonowanych pozycji. Jesień powoduje zadumę oraz wyciszenie i znajduje to często odzwierciedlenie w płytach które grają w moim domu. Właśnie dziś taka płyta. Akurat mija trzydzieści lat od jej wydania. A jaka to płyta? Jedna z najpiękniejszych, które powstały w latach osiemdziesiątych...

Davida Sylviana, a właściwie Davida Alana Batta, chyba też nie trzeba szczególnie przedstawiać. To jeden z członków i współzałożycieli grupy Japan. Jej korzenie sięgają jeszcze 1974 roku. Ale nie będę w tym miejscu opowiadał historii Japan bo przecież wpis nie dotyczy tego zespołu. Nadmienię jednak, że w składzie Japan grali też, brat Sylviana Steve Jansen oraz jego szkolny kolega Richard Barbieri (wspominałem o nich przy wpisie dotyczącym zespołu The Dolphin Brothers). To między innymi oni brali udział w nagraniu Gone To Earth. Ale oprócz nich na albumie zagrali też inni znakomici muzycy. Wystarczy, że wymienię takich wielkich jak Robert Fripp, Mel Collins, Kenny Wheeler czy Bill Nelson. Taki skład muzyków musiał stworzyć coś fantastycznego i rzeczywiście stworzył. Kompozytorem większości utworów jest sam Sylvian choć jest tu kilka pozycji do których swoje pięć groszy prócz Davida dołożyli Fripp i Nelson.

Pierwotnie album wyszedł na podwójnym winylu gdzie płyta pierwsza zawierała piosenki, a druga kompozycje instrumentalne. Mój pierwszy egzemplarz był nieco sfatygowany przez co tych cudownych dźwięków słuchało się słabo bo tu cykało, tam pykało, a jeszcze gdzie indziej charczało co doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Drugi egzemplarz gdzieś zaginął (mam podejrzenia u kogo jest, ale moje podejrzenia nie są równoznaczne z pewnością więc…). W połowie lat dziewięćdziesiątych do mojej kolekcji dołączył kompakt, który jednak był wybrakowany. Nie wiem jaki mistrz wymyślił aby z albumu dwupłytowego zrobić jednopłytowy. Tak jednak się stało i na tym kompakcie zabrakło wielu utworów. Dopiero w 2003 kupiłem wydanie 2CD na którym znalazła się całość materiału plus bonusy.
Pamiętam także gdy pierwszy raz usłyszałem pewną piosenkę z tego albumu. Druga połowa lat osiemdziesiątych i audycja Piotra Kaczkowskiego. To było chyba w okolicach Bożego Narodzenia. Kaczkowski czytał poezję i oczywiście puszczał muzykę. Wśród piosenek znalazła się jedna z tego albumu. Zamurowało mnie, zaczarowało i powaliło. To był utwór Before The Bullfight. Minęło tyle lat, a ja nadal pamiętam tę moją reakcję, reakcję młodego chłopaka. I co najważniejsze ta piosenka do dnia dzisiejszego nic nie straciła na swojej mocy. Nadal uważam ją za jedną z piękniejszych i przejmujących piosenek lat osiemdziesiątych. Przepiękne klawiszowe tła, miarowe uderzenia perkusji, cudowne, wszędobylskie gitary Nelsona oraz wyśmienita skrzydłówka na której gra Wheeler. No i oczywiście zniewalający głos Sylviana. Utwór rozrywa serce na kawałki. Proszę posłuchać tego kawałka, najlepiej wieczorem w samotności ze słuchawkami na uszach. Muzyka płynie, wciąga nas coraz głębiej i głębiej aż w końcu słuchacz bezgranicznie w niej tonie. Dla mnie arcydzieło.
A propos Before The Bullfight, przypomniała mi się pewna historia. Jedziemy z kolegą samochodem, zatrzymujemy się przed marketem (muszę kupić mleko). Zostawiam go w samochodzie, zaczyna się ten utwór. Wysiadając powiedziałem mu „Podkręć i spróbuj się wczuć”. Na co dzień kolega stąpa twardo po ziemi i do tego słuchał raczej mocniejszego grania i taki Sylvian to były dla niego nudy. Wracam po niecałych dziesięciu minutach (utwór trwa ponad dziewięć minut), patrzę przez szybę, a ten siedzi zamurowany, cały zalany łzami. Poczekałem jeszcze kilka minut na zewnątrz aby doszedł do siebie i nie poczuł się zażenowany. Kilka dni później podziękował mi i do dziś jest to jeden z jego utworów życia. Miłe prawda?
Ale Gone To Earth to nie tylko Before The Bullfight. Płytę rozpoczyna Taking The Veil i ustawia nam cały album. Znakomity bas i perkusja. Do tego kapitalna współpraca gitarzystów Frippa i Palmera. Efekt piorunujący. Ta niesamowita siła muzyki, w takim wydaniu zaczarowuje, powodując że z każdą nutą chce się coraz więcej i więcej.
Laughter & Forgetting to z kolei przykład niesamowitej współpracy fortepianu, skrzydłówki oraz głosu Sylviana. Króciutka, ale wyzwala w słuchaczu całą masę emocji i wzruszeń. Utwór tytułowy to gitara i głos Sylviana oraz gitara i frippertronics Roberta Frippa. Chyba ten utwór najmniej mi podchodzi choć również nosi magiczne ślady.


W ponad dziewięciominutowym Wave wracamy do tego co najlepsze. Znowu fantastyczne nastrojowe klimaty, wyczarowywane między innymi przez gitary Nelsona i Frippa. Pojawia się tu też w znakomitej odsłonie skrzydłówka, na której tym razem gra Harry Beckett.
River Man płynie leniwie. Od samego początku usłyszymy fantastycznie pulsujący bas. Fripp przepięknie maluje obrazy przy pomocy swojej gitary. No i w tym utworze pojawia się Mel Collins i jego saksofon sopranowy.
Całość oryginalnie zamyka Silver Moon. To bardziej wesoła piosenka, przesiąknięta pewną radością i optymizmem. Powoduje, że uśmiecham się do siebie. We wspomnieniach przenoszę się do lat dziecięcych i domu mojego Dziadka. Drzewa, kwiaty, jabłonie, wiśnie i warzywa. Przepiękny zapach tych wszystkich dóbr przyrody. Kąpiele w wodzie ze studni w upalne lato i wycieczki rowerowe. Wspomnienia są cudowne. Tu ponownie kapitalnie swoją robotę odwalił Collins.
Cały drugi dysk zajmują kompozycje instrumentalne. To pewnego rodzaju kontynuacja pierwszego krążka, ale chyba w jeszcze bardziej ambientowej odsłonie. Bo znowu mamy tu nastrój, zadumę, marzenia i niesamowitą atmosferę. Trudno słowami opisywać te kompozycje. Trzeba po prostu zasiąść i samemu odsłuchać. A warto, bo piękno które bije z tych dźwięków jest niemierzalne.

Album, który odpręża, wzrusza oraz przywołuje wspomnienia.  Najlepiej smakuje wieczorem gdy hałas dnia przycichnie. Doskonale pomaga przeprowadzić słuchacza pomiędzy latem a jesienią, wprowadzając go w melancholijny nastrój. Dla mnie to najlepszy album w dorobku Sylviana. Dzieło sztuki do którego z wielką chęcią wracam od niemal trzydziestu lat. Dziś wydanie kompaktowe (2CD) można kupić za psie pieniądze. Proszę wydać te dwadzieścia złotych, a muzyka odwdzięczy się Państwu po wielokroć przez długie, długie lata. Magiczna płyta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz