- Flying Dancer
- The Source Part I & Part II
- For All The Clowns
- Prélude
- The Mountain King Part I & Part II
- Dream Queen
- Fool The Fortune
Powroty z wakacji są
niewątpliwie ciężkie. Gdy jestem na plaży na której nie ma ludzi (a takich plaż
jest nadal sporo) jakoby z automatu zapominam o wszystkich troskach i problemach.
To niesamowite jak potrafię się wtedy wyłączyć. I choć na wyjazdy zawsze,
powtarzam zawsze zabieram muzykę, to czasami słucham jej w dawkach minimalnych.
Z prawdziwą muzyką wygrywa wtedy szum oceanu/morza, odgłosy wiatru i krzyki morskich ptaków.
Cudowny odpoczynek. Ale po tym wszystkim trzeba wrócić do domu, co też mnie cieszy,
bo wracam do muzyki. I dziś także wracam (jak wcześniej obiecałem). Tym razem do zespołu Sahara i ostatniego
albumu w ich dyskografii zatytułowanego For All The Clowns…
Po nagraniu i wydaniu
poprzedniej płyty Sunrise, ze składu odeszli perkusista Harry Rosenkind oraz
gitarzysta Nick Woodland (choć ten drugi zagrał gościnnie na Klaunach
w utworze The Source). Na ich miejsce pojawili się Holger Brandt (perkusja) i Günther
Moll (gitara, śpiew). Co się zmieniło na Klaunach w stosunku do Sunrise? Wydaje
się, że For All The Clowns jest bardziej symfoniczny od poprzednika. Pittwohn
odpowiedzialny na poprzednim albumie za grę na saksofonie i harmonijce, tu muzycznie
nie udziela się wcale. Koncentruje się natomiast na roli menadżera i człowieka
odpowiedzialnego za sceniczne brzmienie zespołu.
Album rozpoczyna w moim
mniemaniu najsłabsza propozycja tej płyty, a mianowicie utwór Flying Dancer. Prym
wiedzie gitara grająca coś w deseń „człap” „człap”. Na plus są tu na pewno wokale,
melodyjne i dobrze współbrzmiące. Ot, przyjemna pioseneczka, nic więcej.
Utwór numer dwa The
Source podzielony jest na dwie części i trwa nieco ponad siedem minut. Sam
początek złowieszczy, tajemniczy. Później robi się nastrojowo. Ładna gitara
akustyczna, organy i ponownie bardzo przyjemny śpiew Wissneta wspieranego przez
chórki kolegów z zespołu. Wielkim plusem części pierwszej jest znakomite
gitarowe solo w wykonaniu Molla. Naprawdę świetnie brzmi i łapie za serce. Obie
części rozdzielają ładne syntezatorowe pejzaże. Część druga utworu jest utrzymana
w bardziej akustycznych klimatach (niespiesznie, ze wspaniałą gitarą i pięknymi
klawiszami) choć zakończenie jest zdecydowanie bardziej mroczne i posępne.
Świetny moment płyty.
Następnie usłyszymy utwór
tytułowy, który niewątpliwie jest jednym z najlepszych na płycie. Trwa niemal
jedenaście minut. Znowu początek niespokojny i tajemniczy. Klimat tworzony przy
pomocy klawiszy rewelacyjny. Po trzech minutach zmiana nastroju, świetna gitara,
a chwilę później organowe brzmienia. Utwór nieco przyspiesza przyjmując wesołą barwę.
Co tu dużo mówić, znakomite zmiany nastrojów. Dramatyzm przeplata się z
epickimi barwami, symfonicznym brzmieniem i kosmicznymi klawiszami. No i
ponownie proszę zwrócić uwagę na gitarową solówkę. Cudowna. Co za utwór, co za
popis gitary. Brawo.
Drugą stronę winylowego
wydania otwiera miniaturka zatytułowana Prelude skomponowana i zagrana na
fortepianie. Miniatura jest wprowadzeniem do kolejnego giganta tej płyty czyli
dwuczęściowego utworu The Mountain King. Pierwszą część rozpoczyna wyraźna
gitara i znakomita partia fletu jako żywo przypominająca dokonania Jethro Tull.
Dalej klawiszowy popis i w końcu śpiew. W tej części pojawia się kolejny gość.
Jest to Meryl Creser, która dodała tu swoją recytację. Początek drugiej części tego utworu
to bardziej jazzowe klimaty. Kapitalne klawisze i jeszcze lepszy gitarowy
popis. Dalej ponownie zmiana klimatu,
który jak to często już tu bywało jest mroczny. Chwilę później optymistyczna
gitara. Tak więc sporo zmian tempa i nastrojów co w rezultacie daje nam wyśmienity
efekt końcowy. Kolejny mocny punkt tego albumu.
Zostały nam jeszcze dwa
utwory. Pierwszym z nich jest cudnej urody ballada która kryje się pod tytułem
Dream Queen. Piękny flet, gitara akustyczna i bajkowe klawisze. Bardzo ładnie i
nastrojowo brzmi ta piosenka. Łapię się często na tym, że gdy słucham początkowej
części tego numeru zapatruję się w jakiś punkt i odcinam od rzeczywistości.
W drugiej części utwór nieco zaostrza swoje brzmienie. Pojawia się mocny bas i
znowu flet w stylu Jethro Tull.
Całą płytę zamyka
kolejna miniatura Fool The Fortune. Cudna gitara akustyczna w stylu Phillipsa
lub Hacketta, której w tle wspaniale wtórują ptasie trele.
Co można powiedzieć? To
naprawdę przyzwoita płyta z którą przynajmniej warto się zapoznać. W mojej
kolekcji od wielu lat i nadal bardzo chętnie do niej wracam (tak samo do jej
poprzedniczki Sunrise). To świetne połączenie symfonicznego brzmienia, rocka
progresywnego, jazzu, hard rocka i pięknych akustycznych momentów. Szkoda, że zespół się rozpadł i nie powstały
kolejne albumy. Sahara została reaktywowana bodaj w 2005 roku. Panowie grają do
dziś małe koncerty, głównie w Monachium, ale o nowej płycie póki co nic nie
słychać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz