- Baby Night
- Silly Sally
Z braku czasu, dziś
naprawdę bardzo szybki i krótki wpis. Jak już wiele razy wspominałem na blogu,
bardzo dużo płyt kupiłem kierując się jedynie wyglądem okładki. Ta musiała mnie
zaciekawić, zainspirować czy po prostu zahipnotyzować. Tak było i z tym
albumem. Oczywiście dodatkowym atutem przekonującym mnie do zakupu było
instrumentarium jakiego użyto do nagrania tej płyty. Spodziewałem się świetnego proga, a
otrzymałem…
Zanim jednak podzielę
się wrażeniami muzycznymi, jak zwykle przedstawię krótką historię zespołu. Ten
powstał w 1967 roku w Nowym Jorku. Jednak dość szybko grupa przeniosła się do
Niemiec gdzie nagrała ten właśnie album będący ich debiutem. Jako ciekawostkę
można dodać, że przy jego realizacji maczał palce legendarny Conny Plank.
W nagraniu tego
materiału wzięli udział Marvin Kaminowitz (gitara prowadząca, śpiew), Steve
Rosenstein (gitara rytmiczna, śpiew), Andrew Dershin (bas), Michael Paris
(saksofon, flet, instrumenty perkusyjne, śpiew) oraz Jay Dorfman (perkusja).
Cała płyta to dwa utwory, po jednym na każdą stronę. Obydwa trwają po około
szesnaście i pół minuty i są to raczej nagrania posiadające charakter jamowania
niźli poukładane od początku do końca kompozycje.
No właśnie, wróćmy na
chwilę do początku mojego wpisu. Spodziewałem się świetnego proga, a otrzymałem
niesamowitą mieszankę proga, psychodelii, jazzu z odrobiną funku, a to wszystko
mocno podlane hippisowskim luzem.
Strona pierwsza to
utwór zatytułowany Baby Night. Delikatny początek który tworzą gitara i flet.
Po chwili pojawia się też śpiew. Po upływie dwóch i pół minuty klimat robi się
bardziej jazzowy pomimo tego, że flet nadal kręci swoje nieco narkotyczne
wariacje. W czwartej minucie utwór ponownie zmienia swój charakter,
przyspiesza, cichnie flet. W okolicach siódmej minuty swoje solo ma gitara. Wszystko
przesiąknięte jest klimatami dzieci
kwiatów. Te uderzenia w struny gitar oraz tamburyn wprowadzają słuchacza w pewien
trans. W połowie utworu wraca śpiew, robi się znowu spokojniej (niesamowite
podobieństwo do The Doors i ich kawałka Soft Parade). Dalej kolejne rockowe gitarowe
solo. Całość kończy się tak jak się zaczynała, partią fletu.
Druga strona to utwór Silly
Sally. Ten numer jest zdecydowanie bardziej rytmiczny i dynamiczny, bardziej
dziki. Początek to świetna perkusja i jeszcze lepsza partia saksofonu. Dalej
fajny bas, gitara rytmiczna i tamburyn plus śpiew. W tym utworze usłyszymy
niezwykle długi popis perkusji. Jednak zanim on się pojawi chwilę wcześniej możemy
kontemplować ciekawą gitarową solówkę. W okolicach dziesiątej minuty wchodzą po
kolei perkusjonalia: tarki, krowi dzwonek, grzechotki oraz bongosy. Po upływie
kolejnych kilku minut swój popis daje saksofon, który prowadzi ten utwór jak i
całą płytę do samego końca.
Album jest ciekawy pod pewnym warunkiem, trzeba mieć
odpowiedni nastrój aby złapać klimat tej muzyki. Ja niezwykle rzadko do niego
wracam bo i klimaty dzieci kwiatów nie bardzo mi odpowiadają. Jednak gdy już to
zrobię potrafi mnie wciągnąć i daję się wtedy ponieść. Ot, dla mnie sympatyczna ciekawostka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz