Kolejne marzenie spełnione. Koncert grupy Camel, ale od początku.
Przez te dni które
byłem w Krakowie upał był sakramencki. W
poniedziałek czyli w dzień koncertu, Żona przeczołgała mnie po starówce. Nie
mogę powiedzieć, że zrobiła to pod przymusem, wręcz przeciwnie, to ja nalegałem
na spacery po tym pięknym mieście. Żona mówiła mi „Dziś się może nie przemęczaj
abyś miał siłę na wieczorny koncert”. Ale przecież nie będę cały dzień siedział
w mieszkaniu będąc w mieście dawnych władców naszego pięknego kraju. Przy okazji
zjadłem wyśmienity obiad w żydowskiej restauracji. Jednak już od samego rana
myślałem o wieczornym wydarzeniu, cały czas byłem podekscytowany, nuciłem sobie
przeróżne utwory Wielbłąda pod nosem. Moja ekscytacja była tym większa ponieważ
pierwszy raz miałem zobaczyć grupę na żywo. Piętnaście lat temu jakoś nie
wyszło. Dlaczego? Nie pamiętam, pewnie brak funduszy. Wraz z nadchodzącym
wieczorem emocje sięgały zenitu...
Jak zawsze na miejscu
jestem co najmniej godzinę lekcyjną wcześniej. Tak już mam i koniec. Mimo że do
ICE miałem blisko bo mieszkanie wynająłem na styku starego miasta i Kazimierza,
z domu wyszedłem o 19-ej, a na miejscu byłem już piętnaście po. Samo centrum
kongresowe jest pięknie umiejscowione, nad samą Wisłą z widokiem na Wawel i
klasztor Paulinów na Skałce. W środku moja pierwsza myśl to marnotrawstwo
miejsca. Ogromne korytarze i niewykorzystane przestrzenie. Sama sala w której
miał się odbyć koncert, przepiękna. Naprawdę robi wrażenie. No ale my tu
przecież nie o architekturze.
Bilet uprawniał mnie do zajęcia miejsca na
balkonie, który znajdował się na pierwszym piętrze na wprost sceny. Dosłownie
chwilę po godzinie dwudziestej na scenie pojawił się zespół przywitany przez
publiczność (która szczelnie wypełniła salę) ogromną owacją. Oczywiście oprócz
samego lidera w osobie Andy’ego Latimera na scenie pojawili się Colin Bass
(gitara basowa), Ton Scherpenzeel (klawisze), Denis Clement (perkusja) oraz Jason
Hart (instrumenty klawiszowe, gitara akustyczna, instrumenty perkusyjne).
Zespół rozpoczął koncert od wspaniałego Never Let Go z debiutanckiego albumu.
Myślałem że padnę z wrażenia. Wejście Latimera z tym charakterystycznym
gitarowym początkiem powiedziało wszystko i dotarło do mnie, że to nie sen i w rzeczywistości jestem na
koncercie tej legendy. Po raz pierwszy oczy mi się zaszkliły. Kolejnym utworem
zaprezentowanym tego magicznego wieczoru był The White Rider z albumu Mirage.
Widoczność z balkonu była niezła, nie mogę narzekać. No bo jeżeli widziałem tę
sławną już mimikę twarzy Andy’ego to musiało być nieźle. Następnie grupa
przedstawiła zgromadzonej publiczności pokaźną ilość utworów z jednej z moich
ukochanych płyt Wielbłąda Moonmadness. Zaczęli Song Within A Song, następnie
kapitalny Spirit Of The Water, fenomenalnie zaśpiewany przez Colina Bassa. Był
jeszcze Air Born, tym razem zaśpiewany przez samego Mistrza, Lunar Sea oraz
Another Night. Radość z mojej strony była przeogromna, usłyszeć niemal w
całości jedną z ukochanych płyt i to jeszcze na żywo. Cudowne chwile. Takich
momentów nie da się opisać słowami. Ja przeżywam to całym sobą. Przecież
słucham regularnie tej płyty od hu hu, albo jeszcze dalej, a tu nagle słyszę tę
muzykę na żywo z niezastąpionym Latimerem na scenie. Coś fantastycznego.
Co jeszcze mogliśmy
usłyszeć? Ano choćby cudowny Drafted z płyty Nude, pięknie zaśpiewany ponownie
przez Colina. Ale po Drafted zdarzył się najbardziej magiczny (dla mnie) moment
tego wieczoru. Otóż Camel zagrał kompozycję zatytułowaną Ice. I to jak zagrał.
Oczywiście dziewięćdziesiąt procent tego utworu to Andy Latimer i jego gitara. W tej chwili nie wiem
co napisać. Latimer tak zaczarował, że nie mogłem powstrzymać łez. Dosłownie
leciały mi jak grochy. Jeżeli Czytelnik był na tym koncercie i widział
płaczącego gościa na balkonie, to byłem to ja. To było coś niebywałego, Latimer
w pigułce. Falująca dłoń na gryfie, ta niepowtarzalna i absolutnie nie do
podrobienia mimika twarzy Andy’ego, w ogóle poza całego ciała, no i ta
„płacząca” gitara. Coś niebywałego. I chyba nie żałuję, że zespół nie
zaprezentował nam utworu Stationary Traveller bo chyba bym tego nie wytrzymał.
Nawet teraz pisząc te słowa ledwo się trzymam.
Po tych wzruszeniach
przyszedł czas na coś mocniejszego. Grupa przedstawiała nam trzy utwory z płyty
Dust And Dreams. Były to po kolei zagrany z rockową werwą Mother Road (bardzo
fajnie zabrzmiał ten utwór), Hopeless Anger i Whispers In The Rain. Po tym
ostatnim zespół wśród owacji na stojąco zszedł ze sceny. Jednak publiczność nie
odpuszczała. Oklaski i okrzyki sprowadziły muzyków z powrotem na scenę. Poszły,
jak się później okazało dwa utwory bisowe.
Pierwszym z nich był
nieśmiertelny i żelazny punkt występów na żywo Lady Fantasy. Kapitalnie zagrany
i zaśpiewany przez Latimera. Na sam koniec zespół zagrał Long Goodbyes, utwór z
płyty Stationary Traveller. Andy powiedział, że dedykuje tę piosenkę dwóm
znakomitym muzykom, byłym członkom grupy Camel, którzy zmarli w tym roku.
Oczywiście ci dwaj panowie to Chris Rainbow (notabene w oryginale śpiewający
utwór Long Goodbyes) oraz Guy LeBlanc, klawiszowiec grupy. Bardzo piękny i
wzruszający moment tego koncertu. Bardzo podobał mi się dość długi wstęp
klawiszowy zagrany kapitalnie przez Scherpenzeela. W trakcie śpiewania tej
piosenki na ekranie ukazywały się archiwalne zdjęcia obu zmarłych muzyków.
Podczas gitarowej solówki Latimera widać było jego wielkie wzruszenie.
Tak zakończył się ten
przepiękny, magiczny wieczór. Ogłuszająca wręcz owacja na stojąco i uśmiechy na
twarzach zarówno widzów jak i samych muzyków. Niestety mimo tak wielkiego aplauzu grupa nie
wyszła raz jeszcze na scenę. Po cichutku liczyłem na to, że muzycy jeszcze się
pojawią i zagrają choć jeden utwór. Niestety tak się nie stało.
Co można jeszcze
powiedzieć. Latimer w doskonałej formie, praktycznie nie pozostał ślad po jego
ciężkiej chorobie. Pozostali muzycy też zagrali wzorowo. To był naprawdę
wyjątkowy dla mnie (ale myślę że nie tylko dla mnie) koncert. I oczywiście
szkoda, że nie pojawiło się wiele innych, kapitalnych utworów z pozostałych płyt Wielbłąda.
Mnie też jest szkoda, że nie zabrzmiało nic ze Śnieżnej Gęsi czy Harbour Of Tears.
Ale przecież nie można mieć wszystkiego. Na długo zapamiętam ten występ i liczę
na to, że panowie jeszcze do nas wrócą. No i czekam z wielką niecierpliwością na
nowy album. Dziękuję Wam chłopaki za te dwie godziny wspomnień, zabawy, ale
przede wszystkim wzruszeń. Czapki z głów.
No i na sam koniec.
Irytowali mnie troszkę państwo fotografowie, którzy wyjątkowo długo łazili pod
sceną. Dobrze, że siedziałem na balkonie i aż tak mnie to nie irytowało. Gdybym
siedział na parterze pewnie bym się wściekł. Zgoda, to jest ich praca i muszą
wykonać kilkanaście czy kilkadziesiąt fotografii, ale robi się to w trakcie
góra dwóch utworów. Druga sprawa to niby ta najlepsza akustyka sali w całej Europie.
Nie było źle, było wręcz bardzo dobrze, ale bez przesady z tymi
przechwałkami. Był też oczywiście
sklepik, a w nim koszulki i płyty. Zakupiłem sobie album Dust And Dreams bo
przed wyjazdem okazało się, że chyba gdzieś mi go wcięło. Muszę jeszcze
sprawdzić w drugim mieszkaniu, ale nie sądzę by tam był. W razie czego będę
miał dwa.
Koncert wędruje do
panteonu tych najwspanialszych na których udało mi się do tej pory być.
Miło przeczytać relację z krakowskiego koncertu. Z tego co widzę, to wyglądał on bliźniaczo, do tego co panowie zaprezentowali w Poznaniu dzień wcześniej. Ja również byłem pod ogromnym wrażeniem koncertu. I choć zagrali tylko jeden utwór ze "Stationary Traveller", to nie mogę powiedzieć, abym wychodził z koncertu z rozczarowaniem w sercu. Wręcz przeciwnie. Long Goodbyes wraz z utworem Ice skutecznie załatwiło sprawę, a na Stationary Traveller nie liczyłem, bo nie grają oni tego utworu na koncertach. Także płyta "Moonmadness" stanowiąca oś koncertu, pięknie wybrzmiała w moich uszach i sprawiła, że koncert Camela pozostanie w mej pamięci na długie lata. No to teraz z innej beczki. Co mnie wkurzało. Była to jedna, ale za to niezwykle irytująca rzecz. Ludzie z telefonami wyciągający łapy do góry i kręcący filmiki z koncertu. I w nosie mają jeden z drugim, że za nimi stoją ludzie, którzy zapłacili niemałe pieniądze za bilet, nie po to by oglądać czyjeś łapska, ale by patrzeć na to co dzieje się na scenie. A spróbuj takiemu zwrócić uwagę. Szkoda gadać.
OdpowiedzUsuńPS Gdybyś jednak zdublował płytę "Dust And Dreams" to możemy się na coś wymienić lub dogadać na jakąś kwotę :) Pozdrawiam.
Jednak co marka to marka. Prawda? Tak, koncert był magiczny i cieszę się, że także Ty dobrze się bawiłeś i masz wspaniałe wspomnienia. Co do nagrywających. Muszę powiedzieć że w Krakowie trochę ich było, ale zginęli w masie nienagrywających. Pod tym względem było nieźle. A jak może czytałeś inne moje relacje z koncertów też tego nie toleruję i nie lubię.
UsuńCo do płyty, to sprawdzę. Jeżeli okaże się że mam dwie to jedną Ci podaruję.
Będziemy w kontakcie. Pozdrawiam.
Prawda. Tyle lat na karku, tyle nagranych płyt, a na scenie wciąż niesamowita sprawność i pasja, której może pozazdrościć niejeden nastolatek. Było naprawdę pięknie. Mam nadzieję, że jeszcze do nas powrócą. Kto wie, może i z nową płytą, na którą to już ostrzę sobie zęby.
UsuńPozdrawiam serdecznie.