wtorek, 2 lutego 2016

Genesis - A Trick Of The Tail (1976)

 Side 1:
  1. Dance On A Volcano
  2. Entangled
  3. Squonk
  4. Mad Man Moon
Side 2:
  1. Robbery, Assault And Battery
  2. Ripples
  3. A Trick Of The Tail
  4. Los Endos

Właśnie mija czterdzieści lat od wydania tego znakomitego albumu. Szczerze mówiąc, nie miałem wcale zamiaru umieszczać opisu tej płyty na blogu. Nie dlatego, że nie chcę. Raczej dlatego że napisano już chyba miliard recenzji tej płyty i kolejna niewiele zmieni, jeśli coś w ogóle zmieni. Dlaczego więc o niej piszę? W końcu to jeden z moich ulubionych zespołów, a do tego jedna z moich ukochanych płyt. W dodatku to pierwsza płyta nagrana po odejściu z zespołu Petera Gabriela. No i w końcu ta fantastyczna rocznica obok której nie można przejść obojętnie…

Po wspomnianym odejściu Gabriela, pozostali członkowie zespołu postanowili, że zespół będzie działał nadal. Panowie dobrze się znali, dobrze się ze sobą czuli i w dalszym ciągu chcieli grać i nagrywać nowe płyty. Choć tym któremu najbardziej zależało na utrzymaniu zespołu był Tony Banks. Pozostali członkowie grupy mieli przecież inne zajęcia, z których byli bardzo zadowoleni. Steve Hackett nagrywał swój pierwszy solowy album, który jak się później okazało był fenomenalny. Mike Rutherford pomagał swojemu przyjacielowi Anthony’emu Phillipsowi w dokończeniu jego solowej płyty i w końcu Phil Collins, który fantastycznie odnajdywał się w grupie Brand X. Właśnie wtedy jedynie Banks nie miał pobocznego zajęcia. Notabene, miał do kolegów pretensje, że swoje muzyczne pomysły realizują poza Genesis. Wróćmy jednak do A Trick Of The Tail. Z początku panowie aż tak bardzo nie przejmowali się tym, że nie mają wokalisty. Postanowili nagrywać muzykę, a przed światem ukrywać fakt, że z zespołu odszedł Gabriel. Ten z resztą również zachował się w porządku i nie pisnął słówka o swoim odejściu.

W lipcu 1975 roku panowie przystąpili do pracy. Pierwsze próby rozpoczęły się bez Steve’a,  ponieważ ten kończył nagrywanie materiału do Voyage Of The Acolyte.  Próby szły fantastycznie. Zaledwie w kilka dni powstały dwa kawałki Squonk i otwierający ten album Dance On A Volcano. Początek tej drugiej powstał podczas jamowania. Genesis na tym albumie odszedł od podpisywania piosenek po prostu nazwą zespołu. Panowie mieli dość tego, że postrzegani byli wcześniej jako dodatek to Petera Gabriela. Istniało takie przekonanie, że to właśnie Gabriel jest mózgiem grupy, a pozostali członkowie jedynie mu akompaniują. Tym razem przy poszczególnych utworach znalazły się nazwiska ich twórców, co pozwoliło skończyć raz na zawsze z zakłamanym obrazem rzeczywistości. Czytając ów nazwiska łatwo można zauważyć, że wiodącą rolę na tym albumie odegrał Tony Banks. To jego nazwisko widnieje przy wszystkich utworach. Ba, jest jedynym autorem dwóch piosenek to jest Mad Man Moon oraz A Trick Of The Tail.  Z resztą słuchając materiału z tego albumu od razu słychać, że to Banks na nim dominuje.
 W sierpniu 1975 roku w prasie ukazał się artykuł o odejściu Gabriela z zespołu. Kiedyś musiało to przecież nastąpić. Pomimo stonowanych komentarzy pozostałych członków Genesis, że pomimo odejścia Gabriela, wszystko jest w jak najlepszym porządku, grupa się nie rozpadła i że mają znakomity materiał na nową płytę, nikt nie chciał tego słuchać. Twierdzono, że już jest po Genesis bo po odejściu Petera nie może się nic więcej udać. Ach, jak bardzo się mylili ci wszyscy spekulanci, bo przecież album A Trick Of The Tail okazał się największym sukcesem grupy biorąc pod uwagę ich dotychczasowe dokonania.
Jednak powrócił problem wokalisty. Zespół dał anonimowe ogłoszenie do prasy, że poszukuje wokalisty w stylu Genesis i Yes. Oddźwięk był bardzo duży, jednak wszystkie taśmy i przesłuchania okazały się klapą. Wyłoniono kilkudziesięciu kandydatów do wykonań na żywo. Do finałów dotarli tacy wokaliści jak Jess Roden czy Mick Rogers jednak obydwaj wyłożyli się pięknie na Squonk. W przesłuchaniach brał również udział Mick Strickland, który nieźle radził sobie z materiałem Genesis, ale i w tym przypadku Squonk go pokonał. I wtedy Phil zaproponował, że to on zaśpiewa. Nie był to szalony pomysł, przecież cały czas śpiewał w zespole, robiąc chórki Gabrielowi. Ba, sam zaśpiewał przecież ich wcześniejsze utwory takie jak For Absent Friends czy More Fool Me. Collins podszedł do Squonk i pozamiatał. Koledzy z zespołu byli w szoku jak dobrze mu poszło. Wiedzieli, że potrafi śpiewać, widzieli go jednak w bardziej balladowym repertuarze, a nie tak skomplikowanym rytmicznie. I tak piosenka za piosenką, Phil zaśpiewał wszystkie utwory z tego albumu. I to jak zaśpiewał. Moim skromnym zdaniem znakomicie.

No właśnie przejdźmy na krótko do samych utworów.
Album otwiera Dance On A Volcano. Znakomity, szybki, mroczny, niespokojny. Od zawsze podobał mi się tu melotron. Sam początek i ta gitara z którą kapitalnie współgra perkusja robi piorunujące wrażenie. Do tego przekonujący śpiew Collinsa. Pamiętam gdy pierwszy raz słuchałem tej płyty. Taniec zrobił na mnie ogromne wrażenie. Wyśmienity otwieracz.
Zaraz po nim usłyszymy przepiękną balladę, która daje nam nieco wytchnienia po Tańcu. Nieziemskiej urody gitary, dwunastostrunowa i akustyczne na których rewelacyjnie zagrali Hackett, Rutherford i Banks. Uwielbiam takie utwory, spokojne, zanurzone w baśniowym świecie. No i to co jest w tym utworze wisienką na torcie czyli syntezatorowe solo Banksa pod koniec, któremu wtórują mroczne pedały basowe. Coś niebywałego. Piosenka niby prosta w budowie, a ile niesie emocji. Wspaniała pozycja.
Squonk to jeden z najcięższych utworów w historii Genesis. Squonk to legendarny zwierz występujący w lasach Pensylwanii. To okrutnie brzydki stwór, który zdając sobie sprawę z ów brzydoty porusza się tylko nocą, unikając w ten sposób spojrzeń ludzkich. Siedzi więc biedny nocami i płacze nad swoim losem. Ten smutek i przytłoczenie niejako słuchać w muzyce, która odzwierciedla uczucia bestii. Może tekst nie należy do najbardziej lotnych, to utwór jako całość jest ciekawy i na pewno nie pełni roli zapychacza. W tamtym czasie złośliwi twierdzili, że tekst tej piosenki odnosi się do Gabriela, co zostało przez muzyków zdementowane.
Przechodzimy do autorskiego utworu Tony’ego Banksa zatytułowanego Mad Man Moon. Przepiękny fortepian na dzień dobry, który wspierany jest przez melotronowe dźwięki. Na ogromne brawa zasługuje tutaj Phil, który śpiewa tak pięknie i subtelnie, że łzy same płyną do oczu. W połowie utworu pojawia się fantastyczny skoczny fragment, z fenomenalnym popisem Banksa na fortepianie, który nieco ożywia tę jakże sentymentalną balladę.
Dalej mamy utwór za którym osobiście nie przepadam. Robbery, Assault & Battery to opowieść o miejscowym włamywaczu, któremu niezbyt wyszła robótka. Zostaje złapany na gorącym uczynku, jednak ucieka. To powrót Genesis do bardziej teatralnego repertuaru, tyle że Collins czaruje tu słuchacza raczej głosem niźli strojami i tańcami jak zwykł to robić Gabriel. Nie przepadam tu za zwrotkami, zdecydowanie wolę rozwinięcia muzyczne w których Phil nie śpiewa.
Rippels to kolejna ballada na tym albumie. Od samego początku witają nas pięknej urody gitary akustyczne i dwunastostrunowe i ponownie znakomity, przejmujący głos Collinsa. Dołącza do tego wszystkiego nie gorzej fortepian Banksa. Piękna piosenka o przemijaniu i nieuchronnej starości. Ale trzeba tu zwrócić uwagę na instrumentalną część, w której duet Banks – Hackett daje taki popis, że niemal mdleje się z wrażenia. Coś niebywale fantastycznego. To jeden z tych utworów Genesis, który nigdy się nie zestarzeje. Po czterdziestu latach brzmi niesamowicie świeżo. Cudo.
Utwór tytułowy to moim zdaniem najsłabsze ogniwo na tej płycie. Niby skoczny, zabawny z niemal musicalowym wokalem Phila, ale nie leży mi. Warto tu jednak zwrócić szczególną uwagę na tekst tej piosenki, który opowiada o dziwnej postaci z ogonem i rogami, która wyrusza w świat w poszukiwaniu miłości. Natyka się jednak na ludzi, którzy ów postać schwytali i wystawili na pośmiewisko. Jak to ludzie (ależ to aktualne!) skupiają się na zewnętrznym wyglądzie, to on jest dla nich najważniejszy. Nie liczy się wnętrze i uczucia. Summa summarum nie jest to zły utwór, ot prosta popowa piosenka, która jednak odstaje od pozostałego repertuaru, który znalazł się na tym albumie.
Płytę zamyka kapitalne Los Endos. Utwór instrumentalny. To znakomite połączenie rocka progresywnego z jazz-rockiem. Mieszanka, która daje fenomenalny efekt. Dzieje się tu tyle, że spokojnie można obdzielić kilka utworów. Świetne pomysły, zmiany tempa i znakomite partie poszczególnych instrumentów naprawdę robią wrażenie. Wyśmienita kompozycja, która nabrała dodatkowej barwy na koncertach, które kończyła. Szybkość Collinsa jest tu nieprawdopodobna. Ja po odegraniu jego partii w tym tempie, chyba bym padł. No i na sam koniec słowa Collinsa, odnoszące się bezpośrednio do Gabriela, w których śpiewa że Peter jest teraz wolny. Co tu dużo gadać. Arcydzieło.
A Trick Of The Tail spotkał się z wielkim uznaniem słuchaczy. Album dotarł do trzeciego miejsca na brytyjskiej liście przebojów. Na marginesie można dodać, że w ówczesnym czasie czytelnicy magazynu Melody Maker uznali Sztuczkę za najlepszy album 1976 roku, pozostawiając w tyle takie dzieła jak Presence Led Zeppelin czy Wish You Were Here Floydów.
Panowie z Genesis udowodnili, że doskonale radzą sobie bez Gabriela. Ba, okazało się że nawet lepiej idzie im bez niego. W moim prywatnym rankingu Sztuczka znajduje się na podium płyt Genesis. Jest spójna, melodyjna, bogata w pomysły i brzmienia. Znajdziemy na tym albumie różnorodność stylistyczną, podaną jednak ze smakiem i niezwykłym wyważeniem. Genesis brzmi tu znakomicie, tak w balladach jak i w mocniejszym repertuarze. Mija czterdzieści lat, a ten album nadal smakuje wyśmienicie. Przez wszystkie lata kiedy świadomie słucham muzyki, wysłuchałem tego albumu niezliczoną ilość razy i jak do tej pory nie znudził mnie ten materiał. Wstyd nie mieć i nie znać.

4 komentarze:

  1. Długo się nie mogłem przekonać do tej płyty, ale teraz coraz bardziej doceniam. Na początku jedyny numer, przy którym autentycznie miałem ciary to Entangled. I nadal jest to absolutny numer 1 na płycie dla mnie. Ten medytacyjny nastrój w części pierwszej jest nie do podrobienia, natomiast to co gra Banks w drugiej części, to nawet nie tyle poezja, co ciary i gęsia skórka za każdym razem, kiedy słyszę jego solo. Kolejnym numerem o podobnym ładunku emocji jest Ripples, zwłaszcza interludium z "backmaskingiem" gitary Hacketta, która autentycznie "płacze", ale z czasem Banks grający w podkładzie staje się równorzędnym partnerem Hacketta. Należy zwrócić uwagę, że nie ma tu już suit, czy rozbudowanych utworów o nieco symfonicznym charakterze. Są kunsztownie zaaranżowane piosenki o klarownym układzie zwrotka-refren z ściśle wydzielonymi miejscami dla popisów instrumentalistów. Tak jest np. w Robbery Assault and Battery, gdzie część środkową zajmuje po całości Banks (naprawdę brawurowe solo!). Najbardziej pogmatwane muzycznie są jedynie Dance on a Volcano, tu rządzi Collins z Banksem (zabawa z rytmem, zmiany metrum), no i instrumentalny Los Endos z nieco "rozwichrzoną" strukturą. Bardzo, bardzo dobry album. Ma taką bajkową aurę. Stawiam go na równi z Selling England by the Pound i Barankiem, podobnie jak Wind and Wuthering, a więc nie tylko "przereklamowanym" Zeppom udało się nagrać 4 świetne albumy pod rząd...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja bym powiedział że 5. Od Nursery Cryme do Trick.

      Usuń
  2. Przepiękna płyta i wspaniały blog! Od tej recenzji wczoraj zacząłem eksplorację tego miejsca. Wielu recenzowanych płyt nie znam lub o nich zapomniałem. I jest to okazja do następnej, muzycznej przygody. Jest też wiele tych które wspólnie bardzo cenimy. Podsumowując; mam kupę radości z jednoczesnego słuchania i czytania twojego bloga. Serdecznie pozdrawiam i dziękuję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mnie cieszy, że mój muzyczny pamiętnik znalazł nowego Czytelnika. Zaglądaj drogi Grzegorzu, słuchaj, czytaj i komentuj. Pozdrawiam.

      Usuń