piątek, 19 lutego 2016

Sloche - J'un Oeil (1975)

Face 1:
  1. C'pas La Fin Du Monde
  2. Le Karême D'Eros
Face 2:
  1. J'un Oeil
  2. Algébrique
  3. Potage Aux Herbes Douteuses

Dziś ponownie zawitamy do Kanady bo właśnie stamtąd pochodzi zespół Sloche, który swoją nazwę, jak niesie legenda, zawdzięcza brudnej brei błotno-śniegowej zalegającej na ulicach Quebecu. Inna legenda wspomina, że nazwa pochodzi od jednego z drinków. Pamiętam doskonale tę chwilę gdy poznawałem twórczość grupy. Za jednym zamachem cała ich dyskografia czyli raptem dwa albumy. Od pierwszych dźwięków wiedziałem, że jestem w domu, że to będzie piękna muzyczna podróż. Nie pomyliłem się. Debiut grupy pamiętam jeszcze z jednego powodu. Otóż tę płytę ktoś mi ukradł…

Grupa istnieje od 1971 roku. Powstała z inicjatywy Pierre’a Boucharda, którego rodzice byli wówczas cenionymi artystami. Tworzyli duet fortepianowy, znany jako Bouchard-Morriset. Pierre posiadał sporą kolekcję płyt. Zafascynowany był w tamtym czasie twórczością Zappy, uwielbiał jazz oraz brytyjską scenę rockową. Postanowił założyć zespół, który w założeniu miał tworzyć muzykę, łączącą wiele gatunków w jedną całość. Tak powstał Sloche. Grupa na przełomie kilku lat przeszła wiele zmian personalnych, by w końcu w 1975 wydać swój debiutancki album. Nagrano go w składzie: Réjean Yacola (klawisze, śpiew) Martin Murray (klawisze, saksofon, śpiew) Caroll Bérard (gitary, śpiew) Pierre Hébert (bas, śpiew) oraz Gilles Chiasson (perkusja, śpiew). Przepustką do nagrania albumu był występ Sloche przed Gentle Giant w styczniu 1975 roku. Dzień po tym koncercie, z zespołem skontaktowała się wytwórnia RCA, która zaproponowała nagranie płyty.

A jaka jest muzyczna zawartość ów debiutu? W moim odczuciu fantastyczna.
Album otwiera utwór C'pas La Fin Du Monde. Świetne kosmiczne klawisze przez półtorej minuty po czym wchodzi kapitalna sekcja rytmiczna oraz gitara wah wah. Wokalizy rodem z francuskiego kina lat siedemdziesiątych. Kapitalny numer mieszający funk z fusion. W okolicach piątej minuty utwór uspokaja się. Do głosu dochodzą delikatne klawisze, których spokojny ton przerwany jest dość brutalnie przez uderzenia perkusji. Przez całe niemal dziewięć minut, bo tyle trwa ten utwór, mamy wyśmienite zmiany nastrojów, tempa i mieszaninę muzycznych gatunków. Brawa dla gitarowej solówki.
Drugi  i zarazem ostatni utwór na pierwszej stronie wydania winylowego to trwający niemal jedenaście minut Le Karême D'Eros. Rozpoczyna się dość długim fortepianowym wstępem z klasycznymi akcentami. Dopiero w niemal czwartej minucie utwór zmienia swój charakter. Wchodzi chóralny śpiew, pojawia się sekcja i organy. W tej części  uwielbiam pojedynek gitary i Mooga. Znakomita praca obydwu instrumentów, „przedrzeźniają” się nawzajem, a jednocześnie wspaniale współgrają. W końcowej części zespół zdecydowanie przyspiesza prezentując się w jazz-rockowej odsłonie. To lubię w muzyce, brak nudy, ciągle się coś dzieje, zmienia. Masa pomysłów i rozwiązań, jednocześnie to wszystko nie jest przekombinowane. Kapitalny utwór.

Stronę drugą rozpoczyna utwór tytułowy. Tu ponownie usłyszymy wspaniałe śpiewy wszystkich panów z zespołu. Świetnie te ich głosy współbrzmią. Do tego śpiewają w języku francuskim, co dodaje ciekawego kolorytu. Ładne gitarowe solo i nieco kosmiczne klawisze w środku tej piosenki dopełniają całości. Ładne, naprawdę ładne granie. 
Algebrique. Piękna gitara akustyczna na dzień dobry, której wyśmienicie wtóruje Moog. Łagodny, bajkowy wręcz początek zrywa się nagle. Połamane rytmy, techniczne granie, świetna praca bębnów. Znakomita gitara do której wtrąca się saksofon. Kapitalny moment płyty. Tutaj skojarzenia z Gentle Giant są oczywiste. 
Cały album kończy trwające nieco ponad siedem minut Potage Aux Herbes Douteuses. Gitarowy początek jako żywo przypomina mi utwór grupy The Doobie Brothers Long Train Running. Jest nieco wolniej, ale skojarzenia są. Jednak dalej to znakomita sekcja rytmiczna z którą pięknie współbrzmią organy. Z resztą usłyszymy tu całą gamę klawiszowych pomysłów. Kolejny piękny moment na tej płycie. Znowu znakomite śpiewy panów ze Sloche. No i w drugiej części tego utworu mamy wspaniałą partię gitary, która kojarzy mi się z najlepszymi czasami proga. Szkoda tylko, że trwa ona tak krótko. Cały utwór zamyka wyśmienita gitara klasyczna.

Dla mnie debiut Sloche to kawał znakomitego rocka progresywnego w który zostało wplecionych całe mnóstwo przeróżnych smaczków. Usłyszymy tu funk, łyk klasyki czy fusion. Do tego wszystkiego odnoszę wrażenie, że na całej płycie nie ma choćby jednego niepotrzebnego dźwięku, wszystko jest na swoim miejscu i płynie znakomicie. To raczej radosne granie, które kapitalnie smakuje w takie pochmurne dni jak dziś. Kanadyjczycy mają się czym pochwalić. Polecam.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz