wtorek, 12 lipca 2016

Sahara - Sunrise (1974)

Side 1:
  1. Marie Celeste 
  2. Circles  
  3. Rainbow Rider
Side 2:
  1. Sunrise
  • Part I: a) Sunrise; b) The Divinity of Being; c) Perception (inc. Devil's Tune); d) Paramount Confluence
  • Part II: a) Aspiration; b) Creativity; c) Realisation  

Dziś mało znany zespół. Odkryłem go dzięki mojemu koledze, który mieszka w Stanach. To on wiele lat temu ten album mi pokazał mówiąc, że ten może mnie zainteresować. Grupa zza miedzy (Niemcy), a poznaję ją przez kolegę który mieszka tysiące kilometrów od naszego kraju. Cóż i tak bywa. Sunrise to druga płyta w dorobku tej grupy, która to grupa wcześniej nazywała się całkiem inaczej…

Zespół powstał w Monachium jeszcze w latach sześćdziesiątych. Pierwszy album wydali w roku 1972 lecz wtedy nazywali się Subject Esq.. Po kilku zmianach personalnych jesienią 1973 roku weszli do studia aby zarejestrować kolejny album. Trzeba jednak nadmienić, że chwilę wcześniej po podpisaniu kontraktu z nową wytwórnią (Ariola) zmienili nazwę właśnie na Sahara. W składzie który nagrywał album Sunrise znaleźli się: Hennes Hering (klawisze), Michael Hofmann (flet, Moog, melotron, śpiew), Alex Pittwohn (harmonijka, saksofon, śpiew), Harry Rosenkind (perkusja), Stefan Wissnet (bas, śpiew) oraz Nick Woodland (gitary).
Na płycie znalazły się cztery pozycje. Pierwsza strona winylowego wydania zawierała trzy utwory, natomiast strona druga podzieloną na dwie części suitę tytułową.

Pierwszy utwór zatytułowany jest Marie Celeste. Pamiętam jak dziś gdy pierwszy raz go słuchałem. Wprowadzenie, intro jak kto woli, dosłownie mnie powaliło. Trwa troszkę ponad minutę, a dzieje się w nim tyle, że można by nim obdzielić wiele innych utworów. Pierwsze dźwięki jakie docierają do naszych uszu to fragment Koncertu fortepianowego nr 21 Mozarta. Mówię sobie jest nieźle. Po kilkunastu sekundach mamy całkowitą zmianę nastroju bo utwór dryfuje w stronę ciężkiego grania. Pomyślałem „Załadował mnie (kolega ze Stanów) i polecił mi jakiś metalowy zespół”. Jednak po upływie kolejnych kilkunastu sekund utwór ma już odcień jazzrockowy by na sam koniec tego wprowadzenia połechtać nas kosmicznym akcentem wyczarowanym przy pomocy Mooga. Jak wspomniałem nieco ponad minuta, a tu tyle wrażeń. Marie Celeste jednak dopiero się rozpoczyna bo w całości trwa ponad siedem i pół minuty. W pierwszej części znakomite organy kościelne, dalej między innymi saksofon i dosłownie na sekundę flet. Całość jest utrzymana raczej w spokojnym klimacie począwszy od sekcji rytmicznej na wokalach kończąc. No może na sam koniec mocniej uderzają bas, gitara i klawisze. Bardzo ładne otwarcie płyty.
Przy utworze numer dwa Circles stwierdziłem, że znajomy jednak naprawdę ze mnie zakpił. Balladka w stylu country-folk. Nie wiem co panom z Sahary przyszło do głowy. Katastrofa, o której nie będę się dalej rozwodził.
W następnym Rainbow Riders mamy już powrót do normalności. To utwór utrzymany w bardziej jazzowej konwencji. Ciekawy fortepianowy wstęp po którym całość przyspiesza. Jednak nie doświadczymy tu ciągłego biegu. We fragmentach utwór ładnie zwalnia i wtedy na pierwszy plan wysuwa się wspomniany fortepian i ciekawy, wyraźny bas. Mniej więcej w połowie usłyszymy niezłe gitarowe solo. Później gitara nadal czaruje. Całość to zmiany tempa i nastrojów. Dobre zamknięcie pierwszej strony.
Cała druga strona to jak już wspomniałem utwór tytułowy, który został podzielony na dwie części, z których każda składa się z kolejnych podtytułów. Całość trwa ponad dwadzieścia siedem minut. W związku z tym mamy tu istną mieszankę stylów, tempa, nastrojów, wreszcie przeróżne, osobiste stopnie odbierania tej wspaniałej muzyki.  Łagodne i zarazem piękne melodie plotą się tu z mocnymi wejściami. Kapitalne kosmiczne klimaty mieszają się z łykiem klasyki i kęsem jazz-rocka, a to wszystko podlane jest rockowym sosem. Znakomity bas, przepiękny melotron, dobra gitara oraz świetne saksofon i flet. Czego chcieć więcej. Fantastyczna, niemal półgodzina instrumentalna jazda.

Sunrise to dla mnie arcyciekawy album z niemieckiego progrockowego podwórka (oczywiście pomijając wpadkę z utworem Circles). Tym bardziej ciekawy, bo mało znany, przez co nie oklepany. Umówmy się, cud to nie jest, ale na pewno intrygujący i wart uwagi album. Lubię te wszystkie rodzynki w mojej kolekcji. Już wielokrotnie przekonałem się o tym, że ciągłe, bezustanne poszukiwania dają kapitalny efekt w postaci takich płyt jak ta. Choć Sunrise mi polecono to wiele innych płyt odkryłem sam, bez Internetu, licząc na własny nos, czytając na okładkach nazwiska lub zwracając baczną uwagę na instrumenty użyte do nagrania muzyki.
A Sunrise to nie koniec przygody zespołu Sahara z muzyką. Rok później wydali jeszcze jedną (niestety ostatnią) płytę do której na pewno w niedalekiej przyszłości wrócę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz