poniedziałek, 3 października 2016

Marillion - F E A R (2016)

  1. El Dorado: I. Long-Shadowed Sun; II. The Gold; III. Demolished Lives; IV. F E A R; V. The Grandchildren of Apes
  2. Living In F E A R 
  3. The Leavers: I. Wake Up in Music; II. The Remainers; III. Vapour Trails in the Sky; IV. The Jumble of Days; V. One Tonight
  4. White Paper
  5. The New Kings: I. Fuck Everyone and Run; II. Russia's Locked Doors; III. A Scary Sky; IV. Why Is Nothing Ever True?
  6. Tomorrow's New Country
Mocno zastanawiałem się czy pisać o tej płycie. W końcu jeszcze przed jej premierą mogliśmy przeczytać wiele recenzji, a w dniu premiery kolejnych miliard. Doszedłem jednak do wniosku, że ten blog to przecież mój pamiętnik i jestem arcyciekawy jakie będą me odczucia względem tej płyty za, powiedzmy cztery lata. Z tego co przeczytałem, wrażenia innych słuchaczy są (jak to często bywa) skrajne. Jedni są zachwyceni, inni pomstują na tę płytę. Zdarzył się nawet opis, który nie tylko ten album, ale i cały zespół wymazał od góry do dołu stolcem (przepraszam, inaczej się nie dało). A jakie są moje wrażenia?…
Zacznę od tego i pewnie nie będę wcale oryginalny, dla mnie Marillion to przede wszystkim ten z Fishem. Hogartha absolutnie nie potępiam, jednak jego głos nie przekonuje mnie. No właśnie, dowód tego mamy na tym albumie. Uważam i jest to oczywiście moja subiektywna ocena, że najsłabszym elementem tej płyty jest właśnie śpiew Hogartha (choć są znakomite fragmenty). Chwilami to jego pianie doprowadza mnie do białej gorączki. Całe szczęście że muzyka jest na tyle stonowana, że ten nie mógł wznieść się na wyżyny. Do tego odnoszę wrażenie, że przy realizacji materiału jego głos został mocniej wyeksponowany kosztem instrumentów. Z kolei jeśli chodzi o instrumenty to zdecydowanie za mało mamy tu gitary Rothery’ego, nad czym bardzo ubolewam. Ona oczywiście jest i chwilami czaruje, jednak odczuwa się wyraźnie brak jego solówek. Jakby nie do końca się zaprezentował. Za to cały ten album zrobiły klawisze i bas. Moim skromnym zdaniem panowie Kelly i Trewavas ze swojej roboty wywiązali się fantastycznie.

Zatrzymajmy się przez moment przy tym co najważniejsze czyli muzyce. Na płycie znalazło się sześć utworów z czego połowa to rozbudowane (czasowo) suity. Pierwsza z nich zatytułowana El Dorado rozpoczyna się śpiewem ptaków, ładną gitarą akustyczną oraz śpiewem Hogartha. Druga część tej suity (The Gold) to już znakomita robota klawiszy, które wprowadzają nas w nastrój pewnej melancholii i zadumy z małą domieszką mroczności. Utwór ładnie płynie nie spiesząc się nigdzie. No i tu zwróćmy uwagę na ten mięsisty bas. W międzyczasie gdzieniegdzie pojawia się Rothery i jego gitara. Ale raczej tylko wtrąca się lub jest uzupełnieniem dla klawiszy. W piątej minucie gitara gra fajne solo i gdy wydaje się że Steve dopiero się rozkręca, ni z gruchy ni z pietruchy wchodzi następna część zatytułowana Demolished Lives brutalnie przerywając tę solówkę. No ale w tej części ponownie mamy znakomicie pracujące basisko do którego dołączają piękne klawisze. Przejście do następnej, bardziej podniosłej części (F E A R), jest już płynne. Tu głos Hogartha razi mnie okrutnie (ale to chyba tylko moje osobiste uprzedzenie). Cała suita kończy się tak jak się zaczęła, spokojny nastrój, gitara akustyczna i fortepianowe dźwięki.
Zanim kolejna suita to mamy utwór Living In Fear. Klimatyczny, balladowy początek i nieco mocniejsze refreny. Przyjemny, piosenkowy utwór jakich wiele. Taki chyba najbardziej radiowy choć pewnie nie w kategorii przebój.
Zaraz po nim kolejna pięcioczęściowa suita zatytułowana The Leavers. Początek jako żywo przypomina mi start zeszłorocznego koncertu Stevena Wilsona. Dźwięki bliźniaczo podobne (klawisze). Po wejściu sekcji robi się naprawdę fajny utwór. Szkoda tylko, że gitara Steve’a brzdąka tylko gdzieś tam w tle. W całej tej suicie na duże brawa zasługują klawisze, które wyczarowują naprawdę piękne klimaty i pejzaże. Szczególnie w częściach The Remainders i początku Vapour Trails In The Sky brzmią kapitalnie. W części czwartej The Jumble Of Days odzywa się Rothery i jego gitara, która ma tu zdecydowanie więcej do powiedzenia. Świetny moment płyty. Całą suitę kończy fantastycznie część zatytułowana One Tonight z melancholijnym początkiem i fajną solówką gitarową na koniec.

 
White Paper trwa trochę ponad siedem minut i jest niezwykle wzruszającą częścią tego albumu. To taki trochę wyciskacz łez. Szczególnie początek tego utworu pasuje do takiego opisu. W dalszej części utwór nieco się ożywia, jest bardziej dynamiczny, ale konwencja tęsknoty i wspomnień pozostaje. W końcu to utwór który opowiada o starzeniu.
The New Kings to trzecia suita. Rozpoczyna ją znakomite wprowadzenie zagrane przez Covent Garden String Quartet. No i tu chwalę Hogartha za jego śpiew. Chodzi mi o te fragmenty gdy wchodzi na falsety. Przepięknie to zrobił. Świetna współpraca klawiszy i gitary (te pierwsze przynoszą skojarzenia z ostatnią płytą grupy IQ). Wszystko znowu niespiesznie płynie przed siebie, ożywiając się to tu to tam (zdecydowanie ostrzejsza jest część ostatnia Why Is Nothing Ever True?). Pulsuje bas, często włącza się gitara, znakomicie słychać talerze no i mamy tu sporo fortepianowych dźwięków. Dokładamy do tego smyki i otrzymujemy naprawdę fantastyczną muzykę. Jak dla mnie bomba. Tylko znowu te przejścia pomiędzy poszczególnymi częściami nie do końca są spasowane.
Cały album zamyka fortepianowo-gitarowa miniaturka kryjąca się pod tytułem Tomorrow’s New Country.
No i na sam koniec warto zwrócić uwagę na teksty. Są mocne, opowiadają między innymi o uchodźcach (El Dorado), oddalaniu się ludzi od siebie czy w końcu o tych bogatych, którzy rządzą światem (The New Kings) i resztę mają za nic.
 
Myślę sobie, że to płyta raczej dla romantyków, marzycieli i tych którzy lubią wspominać. Przy tej muzyce zrealizują się w pełni. Jak napisałem na początku, płytę zrobiły klawisze, które zasługują co najmniej na uznanie. Kilka miesięcy przed wydaniem tego albumu muzycy chwalili się tym materiałem w wywiadach. Twierdzili, że to będzie ich najlepsza płyta. Oczywiście to typowy dla dzisiejszych czasów chwyt marketingowy, który stosują prawie wszyscy artyści. Niestety bardzo często okazuje się później, że to jeden z najgorszych albumów. W przypadku Marillion nie jest to ich najlepsza płyta na pewno, ale jest to solidna płyta, równa i na pewno będę do niej wracał. Tym bardziej, że mam raczej duszę romantyczną i takie obrazy muzyczne jakie namalowali panowie na tej płycie, w pełni mi odpowiadają. Jeszcze gdyby ten Hogarth miał inny głos…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz