piątek, 6 listopada 2015

Atoll - Tertio (1977)

Side 1:
  1. Paris C'est Fini
  2. Les Dieux Meme...  
  3. Gae Lowe (Le Duel)
Side 2:
  1. Le Cerf Volant
  2. Tunnel (Part I et II)

Dziś Francja. Powiem szczerze, że nie słuchałem tego albumu ładnych kilka lat. I wziąłem go z półki właściwie przypadkowo. Pomyślałem, że dziś wieczór coś z początku kolekcji. Stanąłem przed półkami z literką A. Na chybił trafił wziąłem Atoll. Ucieszyłem się nawet bo jak przed chwilą wspomniałem, nie słuchałem tego zespołu od lat. A cóż lub kto kryje się pod tą nazwą? To trzeci album w dorobku tej progresywnej grupy. Bardzo go lubię ponieważ w moim odczuciu nie jest przekombinowany. Nie znaczy to oczywiście, że jest prosty i w związku z tym słaby. To nie. Jest ciekawy, melodyjny, symfoniczny…

W nagraniu tego albumu wzięli udział następujący muzycy: André Balzer (głos), Christian Beya (gitara), Michel Taillet  (klawisze), Jean-Luc Thillot (bas) oraz Alain Gozzo (perkusja). Należy jeszcze dodać, że w chórkach grupę wspomagały dwie panie.  Były to Stella Vander i Lisa Deluxe z zespołu Magma. 

Już pierwszy utwór z tej płyty robi wrażenie. Paris C'est Fini bo tak brzmi jego tytuł to fajne klawisze i pojedyncze uderzenia perkusji. Dalej usłyszymy ciekawie brzmiącą gitarę. Utwór sprawia wrażenie delikatnie skocznego, wręcz popowego numeru. Jednak po chwili gdy pojawia się sekcja rytmiczna w całej okazałości, robi się mroczniej. Kapitalnie chodzi bas do tego lekko brudnawa gitara, ale przede wszystkim ostry, zdecydowany głos Balzera. Do tego znakomite, kosmicznie brzmiące klawiszowe tła. Ponownie nieco spokojniej robi się w refrenach. Na co należy tu zwrócić jeszcze uwagę? Moim zdaniem na znakomitą partię gitary, która pojawia się w okolicach czwartej minuty i prowadzi nas do samego końca utworu. 
Les Dieux Même, drugi utwór z tego albumu to moja ulubiona pozycja. Znakomite klawiaturowe tła i przepiękne wokalizy. Ładna, delikatnie plumkająca gitara. Wspaniale brzmi tu ten początek, marzycielsko. Z resztą gdy zaczyna śpiewać Balzer mamy balladę pełną gębą. Jednak po kilku minutach utwór nabiera nieco tempa. Pojawia się ładny fortepian i ponownie te klawiaturowe, kosmicznie brzmiące tła. Ten utwór jest jakby żywcem wyciągnięty z jakiejś opowieści fantasy. Podobają mi się tu te zmiany tempa. Utwór to marzycielsko płynie, to zrywa się na chwilę. I znowu usłyszymy tu arcyciekawą partię gitary, która łapie za serce.
Piosenka zamykająca pierwszą stronę wydania winylowego to przede wszystkim ciekawe zmiany tempa. Utwór zaczyna się skocznie by za chwilę zwolnić. Ponownie mamy tu te świetne kosmicznie brzmiące klawisze. Ale i bas fajnie chodzi i gitara jest niczego sobie. Słuchając tego utworu mam przed oczami film z lat siedemdziesiątych, którego akcja osadzona jest gdzieś nad morzem. Nie wiem dlaczego, ale zawsze towarzyszy mi taki obraz podczas słuchania tej piosenki. Jednak jest to chyba najsłabsza propozycja na tym albumie.



Stronę drugą otwiera odgłos wiejącego wiatru. Po chwili delikatny głos wokalisty i (a jakże), kosmiczne klawisze. Tu zawsze podobały mi się partie perkusji. To jednak klawisze, a ściślej mówiąc moog, prowadzi ten utwór i występuje w roli głównej. Pod koniec kapitalne solo gitarowe. Świetny utwór.
Cały album zamyka najdłuższy na płycie, podzielony na dwie części utwór zatytułowany Tunnel. Pierwsza część to świetna sekcja rytmiczna (brawa dla perkusji) na dzień dobry, świetne klawiatury i ciekawy śpiew. Chwilę później usłyszymy gitarę (tak, chwilami przypomina tę Steve’a Howe’a z Yes). Pod koniec robi się na chwilkę nieco mroczniej i niespokojnie. Drugą część otwierają kosmiczne klawisze, Balzer pięknie używa tu swojego głosu. Po jakimś czasie pojawia się sekcja rytmiczna, klawisze nadal robią odlotowe tła, pojawia się gitara. Fajnie ten utwór rośnie w siłę. Dziewczyny z Magmy robią tu niezłe chórki. W drugiej części na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się gitara Beya. Znakomita część tej kompozycji. Na sam koniec ponownie usłyszymy wręcz anielskie wokalizy. Znakomity utwór i fantastyczne zamknięcie tej płyty.

Twórczość zespołu często porównywana jest do dokonań takich grup jak Genesis, Yes czy zespołów z ich rodzimego podwórka w szczególności do Ange. Czy słusznie? Po części pewnie tak, jednak panowie z Atoll wypracowali swój własny styl. A to że słychać wpływy? A gdzież ich nie było słychać, tym bardziej w 1977 roku.
Arcyciekawa płyta, symfoniczna z ładnymi melodiami, świetnym, chwilami wręcz teatralnie brzmiącym śpiewem. Znakomita sekcja rytmiczna i fantastyczne partie gitarowe. A do tego wszystkiego te kosmiczne klawisze przez cały album. Czego chcieć więcej. Dobre techniczne granie z wieloma niespodziankami. Nieco ponad 37 minut kapitalnej muzyki. Polecam
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz