- Black/White
- Uniform Of Youth
- Don't Slow Down
- Run To Her
- Into My Own Hands
- Is It Love
- Kyrie
- Broken Wings
- Tangent Tears
- Welcome To The Real World
Z cyklu „Atrakcyjna
Osiemdziesiątka”
Dziś mija trzydziesta
rocznica wydania tego albumu. To dla mnie jedna z najważniejszych pozycji jeśli
idzie o lata osiemdziesiąte w ogólnie rozumianej muzyce rozrywkowej. Bardzo
lubię tę płytę, a w szczególności jeden utwór, który na niej się znajduje.
Pamiętam jak długo polowałem na ten album. To był także jeden z moich
pierwszych kompaktów. Winyla dokupiłem później. A wcześniej część piosenek
miałem nagranych na szpulowcu, później kasecie. To były czasy. Richard Page i
spółka wspięli się tym albumem na szczyty list przebojów. Jak się później
okazało to był ich jedyny wielki sukces, ale po kolei…
Jeszcze
w latach siedemdziesiątych zanim powstał Mr. Mister, Page (bas, śpiew) i jego
kolega z młodzieńczych lat Steve George (klawisze), założyli grupę Pages. Pod
tym szyldem wydali trzy albumy notabene dość ciekawe. Page’a ceniłem sobie
zawsze za jego głos. Świetny, zawsze mi odpowiadał. Pamiętam jak w latach
osiemdziesiątych, ale i w dziewięćdziesiątych niektórzy mylili Richarda ze
Stingiem. Fakt byli trochę do siebie podobni. Ale wracając do repertuaru grupy
Pages. W szczególności lubię ich drugi album zatytułowany Future Street.
Ciekawa muzyka oscylująca pomiędzy popem i rockiem. Chwilami przypomina mi
dokonania Steely Dan, może też troszkę wczesne TOTO. Fajne melodie i ciekawe
gitary (są momenty w których ocierają się o fusion). Jednak jako zespół nie
odnieśli większego sukcesu. Postanowili więc, że stworzą nową kapelę. Tak też
zrobili. Na gruzach Pages w 1982 roku powstał Mr. Mister. Do zespołu dołączyli
perkusista Pat Mastelotto (tak, to ten od King Crimson) oraz gitarzysta Steve
Farris. W 1984 wydali pierwszą płytę zatytułowaną I Wear The Face, która
przepadła. W międzyczasie Page otrzymał podobno propozycję śpiewania w TOTO,
ale propozycję odrzucił. Wierzył w swój zespół, który z wielkim zapałem zabrał
się za komponowanie materiału na kolejny album, który otrzymał tytuł Welcome To
The Real World.
Album rozpoczyna
piosenka zatytułowana Black/White i jako żywo przypomina piosenkę grupy z naszego podwórka,
a mianowicie Kombi i utwór Lawina – Kamień Do Kamienia. Linia basu jest bardzo
charakterystyczna i niemal identyczna. Utwór Kombi jest po prostu szybszy.
Proszę posłuchać. Ciekawostką jest to, że przecież albumy pochodzą z tego
samego roku. Ba, oba ukazały się w listopadzie. Kto od kogo ściągał? Nie, to
raczej zbieg okoliczności.
W kolejnym utworze Uniform Of
Youth sam początek to wyraziste klawisze. Dalej fajna gitara i oczywiście śpiew
Richarda. Lubię w tej piosence refreny, zwrotki trochę są toporne. Tak czy
inaczej to elegancki utwór.
Początek płyty
utrzymany jest w podobnym, dość żywym tempie. Utwory nie odstają wyraźnie jeden
od drugiego. Na wyróżnienie zasługują na pewno wokale Page’a, ale też perkusja
Mastelotto (mimo iż wyraźnie słychać, że to perkusja lat 80-ych, elektroniczna,
sztuczna) no i oczywiście klawisze George’a. Od czasu do czasu także Farris
popisze się niezłą solówką gitarową, jak choćby w utworze Don’t Slow Down.
Zawsze uważałem, że to jego solo jest tu zbyt krótkie, mógłby jeszcze trochę
pociągnąć.
Ale mamy na tym albumie
także bardzo ładną balladę zatytułowaną Run To Her. I tu ponownie, wspaniały
głos Richarda, świetne klawiszowe tła i delikatne dźwięki gitary. Perkusja
chodzi jakby w oddali, jest wycofana. Zgrabna, sympatyczna ballada osadzona w
wiadomych latach.
In To My Own Hands ma
początek jakby żywcem wyjęty z repertuaru The Police. Przyznam szczerze, że gdy
pierwszy raz usłyszałem ten początek byłem przekonany, że Sting maczał w nim
palce. Ale nie, nie maczał. To również fajna piosenka, idealnie pasująca do
początkowych utworów z tego albumu. Na plus solo gitarowe Farrisa.
Stronę B wydania
czarnego otwierają trzy single, które promowały tę płytę. Pierwszym z nich i zarazem ostatnim, który promował ten album jest
piosenka Is It Love. W moim odczuciu
jest najsłabszym z singli. Nie oznacza to oczywiście, że piosenka jest zła. Świetne
refreny. Podoba mi się tu perkusja i gitara. Na amerykańskiej liście przebojów dotarła do ósmego miejsca, bardzo dobry wynik.
No ale następna
piosenka to absolutny killer tej płyty i dla mnie osobiście jeden z
najważniejszych utworów lat osiemdziesiątych. Mowa oczywiście o Kyrie. Cztery i
pół minuty ekstazy. To jeden z wielkich hitów grupy, który jako singiel ukazał
się w grudniu 1985 roku, a w marcu roku następnego dotarł do pierwszego miejsca.
Już sam początek i ten przejmujący po stokroć śpiew Page’a Kyrie Eleison. Do
tego to klawiszowe tło i natychmiast ogromne wzruszenie. Gdy wchodzi sekcja
rytmiczna piosenka nabiera mocy. Ubóstwiam ten utwór za klimat, za tekst, za
wszystko. A dlaczego właśnie ta piosenka jest tak dla mnie ważna? Otóż przed
każdą dalszą podróżą zawsze ją włączam. Ten teks Kyrie eleison, down the road
that I must travel mówi chyba wszystko. Śmiesznie bo modlący to ja nie jestem,
ale tak mam z tą piosenką i już.
Zaraz po tym
genialnym utworze jest kolejny, który niczym nie ustępuje poprzednikowi. Wiem,
że dla wielu słuchaczy to właśnie Broken Wings, bo o tym utworze mówimy, jest ich największym sukcesem.
Choć sam przepadam za tym utworem to o milimetr przegrywa z Kyrie. Tu też mamy
genialny początek, ten odgłos wiatru, pulsujący bas i znakomita gitara robią
taki klimat że hej. Inspiracją do napisania tej piosenki była książka Kahlil
Gibrana pod tym samym tytułem. Od zawsze ten utwór kojarzył mi się z wolnością,
z przestrzeniami i moim ukochanym morzem. Uwielbiam słuchać tej piosenki gdy
stoję nad brzegiem morza lub oceanu. Wiatr owiewa mi twarz, przede mną
rozpościera się bezkres wody, w słuchawkach ten utwór, ręce rozkładam na boki i
krzyczę z całych sił. Trzeba pomyśleć o jakimś wyjeździe. Broken Wings także
dotarło do pierwszego miejsca listy Billboardu w grudniu 1985 roku. Na naszej
Trójkowej liście dotarł jedynie do dwudziestego co miało miejsce w lutym 1986
roku.
No, do końca
albumu zostały nam jeszcze dwa utwory. Pierwszym z nich jest Tangent Tears. Nic
specjalnego, chyba najsłabszy utwór na tym albumie, przynajmniej w moim
odczuciu. Jeden z wielu jakie wtedy powstawały.
Płytę zamyka
piosenka tytułowa. Bardzo fajna, typowo
„ejtisowa” piosenka, ponownie z kapitalnym refrenem. Kiedyś ze dwadzieścia lat
temu często używałem sekwencji „Welcome To The Real World” w życiu codziennym.
Szczególnie w urzędach lub na studiach gdy dowiadywałem się, że się nie da, bo
nie. Fajne zamknięcie tej znakomitej płyty. Na sam koniec należy jeszcze
wspomnieć o panu który był autorem tekstów na tej płycie, a był to John Lang.
Wykonał kawał dobrej roboty.
Album sprzedał
się w ponad dwóch milionach egzemplarzy. Oczywiście największe branie miał w
Stanach gdzie rozszedł się w liczbie około miliona sztuk. Dla mnie ta płyta to
znakomite wspomnienie tamtych czasów, beztroski, szalonych pomysłów i wspólnego
słuchania muzyki w gronie znajomych. Gdzie te czasy gdy ktoś zdobył jakiś album
i biegł do kumpla z tą informacją. Ten powiadamiał następnych i tak w grupie
kilku osób słuchało się danego albumu z wypiekami na twarzy. Welcome To The
Real World to przede wszystkim płyta dla sympatyków tamtych lat. Zwolennicy
mocnego, gitarowego grania niewiele tu dla siebie znajdą choć uważam, że
powinni. Dla mnie to kawał historii mojego życia, ale także znakomita muzyka,
która do dziś świetnie brzmi i niemal w całości się broni.
Jeszcze tak na
marginesie. Kolejny album zespołu zatytułowany Go On… nie powtórzył już sukcesu
poprzedniczki. Następnie po odejściu z zespołu Farrisa grupa nagrała jeszcze
jedną płytę, ale ta oficjalnie się nie ukazała. Zespół przestał istnieć. Szkoda
bo to była naprawdę świetna kapela.
Znakomita płyta, szkoda, że tylko epizod w muzyce rockowej. Tytułem ciekawostki wspomnę, że będąc kilka lat temu na jedynym w Polsce jak dotąd koncercie Ringo Starra, w jego All His Starrs Bandzie ujrzałem na scenie właśnie Page'a, lidera Mr. Mister. Ringo na koncercie ze swoim bandem "dawnych gwiazd" (zawsze taką konwencję mają jego bandy - zespoły towarzyszące) prócz swoich przeważnie 'beatlesowkich' przebojów daje 'zasitnieć' muzykom mu towarzyszącym. W czasie tego koncertu miałem właśnie okazję usłyszeć magiczne wykonania piosenek "Kyrie" i "Broken Wings". Wykonanie rewelacyjne, na żywo a identycznie jak z płyty. Przy okazji usłyszałem także na tym koncercie (czego wcale a wcale się nie spodziewałem) piosenkę "Talking In Your Sleep" new-romantic grupy Romantics, której wokalista także "załapał" się do zespołu Gwiazd (starrs) perkusity The Beatles. Nie prowadziłem wtedy jeszcze bloga o The Beatles więc krótką wzmiankę umieściłem na MTW, tutaj:
OdpowiedzUsuńhttp://mojtopwszechczasow.blogspot.com/2011/06/ringo-starr-w-polsce.html.
Wracając do Mr. Mister i opisanej wyżej recenzji. Także bardziej wolę 'Kyrie'. :)
Zazdroszczę Ci jak cholera tego koncertu. A w szczególności występu Rycha Page'a. Niestety nie miałem możliwości posłuchać go na żywo, ale z tego co można pooglądać na YT to wokalnie cały czas jest w doskonałej kondycji. Póki co pozostają mi płyty z jego udziałem. Nie dalej jak wczoraj słuchałem sobie albumu 3rd Matinee. Świetna płyta.
UsuńOpis tego koncertu na pewno przeczytam.