piątek, 20 listopada 2015

Egg - The Polite Force (1970)

  1. A Visit To Newport Hospital
  2. Contrasong
  3. Boilk (Incl. Bach: Durch Adams Fall Ist Ganz Verderbt)
  4. Long Piece No.3: Part1; Part 2; Part 3; Part 4 
 
Co było pierwsze? Jajko czy…
Otóż pierwszy był Uriel. To właśnie ten zespół współtworzyli późniejsi członkowie Egg. Uriel powstał wiosną 1968 roku w składzie Steve Hillage (gitara, głos), Dave Stewart (klawisze), Mont Campbell (bas, gitara, fortepian) oraz Clive Brooks (perkusja). Późnym latem Hillage zdecydował, że idzie na studia i w związku  tym odchodzi z zespołu. Pozostała trójka zdecydowała, że będą grać dalej. Tak powstał Egg. W międzyczasie ów trio plus Hillage nagrali jeszcze jeden album. Na jego potrzeby nazwali się Arzachel, a sami skryli się za pseudonimami. To psychodeliczne dzieło uważane jest dziś za kultowe. Czy słusznie? Może kiedyś opiszę tę płytę. Jednak wróćmy do Egg. The Polite Force to drugi album w ich dyskografii…
Na płycie znalazły się cztery utwory. Pierwsza strona wydania winylowego to trzy utwory, na stronie drugiej dwudziestominutowy „długas”. Zacznijmy jednak od początku.
Album otwiera piosenka zatytułowana A Visit To Newport Hospital. Znakomita, melodyjna propozycja. To melancholijny utwór poświęcony w warstwie tekstowej początkom kariery muzycznej zespołu. W roli głównej usłyszymy tu znakomite organy Stewarta. Początek jest dość mroczny i ciężki. Gra klawiatur prowadzona jest w ten sposób, że odnosi się wrażenie jakby zespołowi towarzyszył gitarzysta, a tak nie jest. Po minucie utwór zmienia swój charakter na bardziej optymistyczny. Znakomite melodie wygrywane przez Stewarta któremu pięknie wtóruje sekcja rytmiczna. Fantastyczne kanterberyjskie dźwięki. W okolicach trzeciej minuty pojawia się śpiew Campbella. To jak dalej czaruje klawiszami Stewart to mistrzostwo  świata. Utwór kończy się niemal tak samo jak się zaczynał. Kapitalna pozycja. Jeden z moich ulubionych utworów w świecie Canterbury.
Kolejna kompozycja zatytułowana Contrasong jest najkrótszym utworem na tym albumie (trwa niecałe cztery i pół minuty). Do nagrania tej piosenki zostali zaproszeni goście. Byli to Henry Lowther i Mike Davis którzy zagrali na trąbkach oraz saksofoniści Bob Downes i Tony Roberts. Zmiany tempa, nieregularny śpiew Campbella i wszechobecne dęciaki. Zwrócić należy tu uwagę na pracę perkusji Brooksa. Ciekawy utwór, jeden z bardziej technicznych w dyskografii Jajka.
Boilk to eksperymentalno – psychodeliczny odjazd. Utwór rozpoczyna dźwięk lejącej wody. To jakby napełnianie wiadra lub wanny. Następnie pojawiają się piękne dzwony i wrażenie jakby akcja działa się pod wodą. Dalej mamy znakomite klawisze i ich wariacje, tworzy się psychodeliczny klimat. Dodatkowo usłyszymy przeróżne inne dźwięki. Zdania na temat tej kompozycji są od dawna podzielone. Te wszystkie kolaże muzyczne przepełnione awangardą mnie osobiście nie do końca przekonują. Utwór psuje mi nieco odbiór albumu jako całości. Wiem, dla muzyków pewnie to miało jakiś sens i widzieli w tym niezłą zabawę, ale ja ich entuzjazmu nie podzielam. To co tu lubię to organy kościelne w końcowej fazie utworu.

No i na sam koniec mamy tego „długasa” zatytułowanego Long Piece No. 3 składającego się z czterech części. Część pierwsza niespokojna, nieco poszarpana, trochę jak z koszmaru. Ciekawe zmiany tempa, części niespokojne przechodzą płynnie w melodyjne fragmenty. Znakomity popis gry wszystkich muzyków. Proszę zwrócić uwagę na fortepianowe partie.
Część druga to chyba mój ulubiony fragment tego ponad dwudziestominutowego dzieła. Dlaczego? Otóż występują w tej części (początek) mocne nawiązania muzyczne do pierwszego utworu z tej płyty. Wspaniała melodia, kapitalna gra Stewarta na organach, które sprawiają że człowiek jako żywo czuje się jakby to był początek lat siedemdziesiątych. Od drugiej minuty robi się nieco psychodeliczne by dalej powróciła melodia tym razem z fortepianem w roli głównej. Kapitalna kompozycja. I pomyśleć, że w trakcie nagrywania tego albumu panowie mieli po dwadzieścia lat. Coś niesamowitego.
Część trzecia to od samego początku świetny fortepian i perkusja. Po krótkim wstępie utwór robi się niespokojny, posiada jakby marszowy rytm. Ponownie znakomita praca Stewarta na klawiszach i sporo zmian tempa. Tu aż trudno uwierzyć, że organy mogą wydać z siebie takie dźwięki.
Na sam koniec część czwarta. Skoczna, do przodu. Kapitalna praca basu i perkusji. Do tego ponownie ten niesamowity Dave.  Naprawdę takie granie wymaga sporo umiejętności. Jak wspomniałem chwilę wcześniej, młodzi chłopcy popisują się niezwykłą wirtuozerią i dojrzałością.
Tak kończy się ta czteroczęściowa symfonia gdzie każda z części naturalnie przechodzi jedna w drugą, a każdy z członków tria dostaje szansę zabłysnąć bez podejmowania się krzykliwych solówek. Jako całość jest to precyzyjnie dopracowany kawałek. Majstersztyk zespołowej gry.

Jeżeli ktoś lubi rock progresywny, który jest złożony, wymagający i zróżnicowany to ta płyta jest dla niego. Do tego jeżeli słuchacz jest miłośnikiem kanterberyjskich dźwięków to tym bardziej powinien być tą pozycją zainteresowany. Mnie osobiście troszkę razi ten nieszczęsny Boilk, ale to tylko moje subiektywne odczucie. Pozostaje tylko jedno nieodparte pytanie. Jak zabrzmiał by ten album z Hillage’em w składzie? Warto.
Dodam jeszcze tylko, że w grudniu 1972 roku zespół przestał istnieć. Powód był prosty. Panowie Stewart i Campbell nie mogli znaleźć zastępcy za Brooksa, który odszedł do zespołu The Groundhogs. Jednak panowie spotkali się jeszcze raz w 1974 roku. Z tego spotkania urodziła się jeszcze jedna płyta o której może następnym razem.
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz