- Wait
- Your Love Is Stranger Than Mine
- Eye Of The Storm
- Who We Are
- Survival
- Hymn To Her
- Neon Magic
- Remote Romance
- Ice
Wczoraj musiałem wsiąść
za kółko i podróżować nieco ponad sto kilometrów. Dlaczego musiałem? Nie
przepadam za prowadzeniem samochodu. Jeszcze w mieście mi to nie przeszkadza,
coś ciągle się dzieje. Dłuższe trasy przyprawiają mnie o mdłości. A żeby ich
nie było zawsze muszą być w samochodzie płyty. Tak było i tym razem. Zabrałem
między innymi ten album Wielbłąda. Po pierwsze dość dawno nie słuchałem go w
podróży, a po drugie chciałem wrócić do najbardziej emocjonalnego momentu
lipcowego koncertu. I Can See Your House From Here nie cieszy się wśród fanów
uznaniem, ale czy słusznie?
Podczas nagrywania
poprzedniej płyty Breathless wśród muzyków grupy dochodziło do mocnych spięć.
Skończyło się to tym, że zespół opuścił jeden z dotychczasowych jego filarów
Peter Bardens. Po trasie do Breathless z zespołu odszedł także Richard
Sinclair. Z dawnego, mocnego składu pozostali tylko Latimer i Ward. A przecież
kolejne płyty trzeba było nagrywać. W związku z tym do grupy dołączyli
klawiszowcy Jan Schelhaas grający wcześniej w zespole Caravan, oraz Kit
Watkins. Tego drugiego pana wspominałem już na blogu przy okazji opisu płyty
zespołu Happy The Man. Ale w zespole pojawił się także nowy basista, którym był
Colin Bass. Latem 1979 weszli do studia by zarejestrować materiał na nowy
album. Dodać tu należy, że wśród muzyków którzy dołożyli swoje pięć groszy do
tej płyty byli, znakomity saksofonista Mel Collins oraz inny pan o tym samym
nazwisku, a mianowicie Phil Collins. Phil pytany o tę przygodę z zespołem miał
się podobno zasłaniać niepamięcią lecz podziękowania dla niego w książeczce
chyba mówią wszystko. Na płytę trafiło dziesięć utworów, dodam bardzo różnych
utworów, z czego część jest nad wyraz nieudana, ale po kolei.
Album otwiera skoczny,
przebojowy Wait. W tym utworze zaśpiewał Colin Bass co nawet nieźle mu wyszło.
Lubię tę piosenkę, od zawsze ją lubiłem. No i lubię jej słuchać podczas jazdy.
Gdy się zbyt mocno nadepnie pedał gazu Bass przypomina by zwolnić śpiewając
Wait. Lubię tu motyw gitarowy, pulsujący bas i całkiem zgrabne klawiszowe solo
w połowie utworu. Fajny otwieracz.
Your Love Is Stranger
Than Mine to zdecydowanie słabsza piosenka od poprzednika. Trochę zbyt
cukierkowa. Podczas jazdy wypada nawet nieźle, ale w domowym zaciszu nieco kłuje
w uszy. Szczególnie te klawisze mi tu nie leżą. Ot, sympatyczna pioseneczka,
której nie potępiam w czambuł, ale wielkiego szału także tu nie ma. Za to
możemy usłyszeć tu bardzo ładna partię saksofonu w wykonaniu Mela Collinsa. To spory plus tego
utworu.
Następny Eye Of The Storm, to
kompozycja instrumentalna autorstwa Watkinsa. Bardzo lubię ten moment płyty.
Kapitalną robotę wykonał tu Latimer. Jego gra na flecie czaruje od samego
początku tego utworu. Ładna gitara w tle
no i kapitalny bas bezprogowy (jak ja uwielbiam ten instrument). Jeden z
diamentów tej płyty.
Dalej mamy trwający
prawie osiem minut utwór zatytułowany Who We Are. Kompozytorem jest Latimer.
Skoczny od samego początku z ładną gitarą i fajnym basem. W okolicach drugiej
minuty utwór zwalnia, pojawia się przyjemny dźwięk gitary akustycznej i śpiew
Andy’ego. Pięknie snuje się tu muzyka, znakomicie się przy tym jedzie pomimo
tego, że to nie jest mocny utwór. W środkowej części usłyszymy wyraźne
odniesienia do najlepszych płyt zespołu. Zwrócić należy tu też uwagę
na ciekawe orkiestracje które dopełniają całości. Bardzo lubię ten utwór.
Pozycja numer pięć w
wydaniu czarnym otwiera drugą stronę. Winyl oczywiście posiadam, ale nijak go
zabrać do samochodu, to raz. Dwa jest w innym mieszkaniu. To króciutka
miniaturka na orkiestrę, która jest fenomenalnym wprowadzeniem do kolejnego
utworu zatytułowanego Hymn To Her. Tu również usłyszymy przepiękne
orkiestracje. Znakomity, nastrojowy, wręcz nostalgiczny kawałek, który łapie za
serce. Świetna gitara, której w tle bardzo ładnie towarzyszy fortepian. Pod
koniec piosenka przyspiesza, Andy gra naprawdę ciekawe solo na gitarze. To
właśnie w tym utworze wyraźnie da się słyszeć instrumenty perkusyjne. To pewnie
właśnie tu Phil Collins maczał swoje palce, a raczej dłonie. Kolejny bardzo
dobry utwór z tej płyty, chwilami także przypominający wcześniejsze dokonania
zespołu.
Niestety dalej mamy
fragment płyty delikatnie mówiąc mało udany. Jeszcze Neon Magic jakoś można
przełknąć mimo fatalnej maniery Latimera podczas śpiewania. Wyraźnie w tym
numerze na czoło wybijają się klawisze, przez co nijak to nie pasuje do
wcześniejszych utworów, o wcześniejszych (tych pierwszych) płytach nie
wspominając. Ale jako się rzekło te nieszczęsne magiczne(?) neony można
przeboleć w szczególności będąc za kierownicą, to już kolejny utwór zatytułowany
Remote Romance jest już gniotem kompletnym. Jak to trafiło na tę płytę nie wiem
i zastanawiam się już nad tym od ładnych kilkunastu lat. Tandetny, synth-popowy kawałek,
bez pomysłu, okropnie brzmiący i rażący w uszy. Jednym słowem katastrofa.
Właśnie ten utwór jest przykładem jak jedna piosenka może
zniszczyć odbiór całej płyty. Ogromna skaza na twórczości zespołu.
Na szczęście tę ogromną
pomyłkę rekompensuje nam kompozycja zamykająca ten album. To Ice. Tak,
niezwykły utwór, który trafia w serca nawet największych twardzieli i powoduje,
że po policzku płynie łza. Ice to nieco ponad dziesięć minut cudownej,
nostalgicznej jazdy podczas trwania której nie sposób siedzieć bezwiednie i
gapić się w ścianę. Gdy zaczynał się ten utwór musiałem zjechać na pobocze i
zatrzymać się. Wiedziałem bowiem, ze mogę nie dać rady słuchać tego i
jednocześnie prowadzić. Gdy słucham tej kompozycji zawsze wracam myślami do
tych, których już miedzy nami nie ma. Wspominam ich ciepło wierząc, ze kiedyś
jeszcze ich zobaczę. Ten utwór to cały Latimer. Ta „płacząca” gitara stopi
nawet największy lód. Tak, gdy w lipcu Andy zagrał ten numer na koncercie to…
zresztą proszę przeczytać na moim blogu. I pomyśleć, że Latimer nie był
zadowolony z tego utworu, uważał, że partia gitary jest zbyt prosta. O mały
włos, a ta przepiękna kompozycja nie trafiłaby na album. Podobno było tak, że
Andrew wszedł do studia i w jednym podejściu to zagrał. Geniusz.
Po zakończeniu tego
numeru stałem jeszcze na poboczu dobre dziesięć minut, niesamowite wrażenia.
Cóż można powiedzieć o tej płycie? Do dziś nie rozumiem dlaczego uważana jest przez fanów za niemal najgorszą w dorobku zespołu (są przecież gorsze). Zgoda, album jest nierówny, ma dwa koszmarki i chwilami brzmi popowo. Ale czy to wina muzyków? Nie do końca. Przypominam, że to między innymi wytwórnia (Decca) bardzo mocno naciskała na Latimera aby album był bardziej popowy, piosenkowy. Pewnie dlatego wyszło jak wyszło. Swoją drogą podobne zarzuty były i nadal są kierowane w kierunku grupy Genesis i ich albumu ...And Then There Were Three... Poniekąd słusznie, ale czy do końca? Przecież na płycie grupy Camel są także znakomite utwory jak otwierający Wait, instrumentalny Eye Of The Storm, bardzo ładny Who We Are, kapitalny Hymn To Her czy wreszcie jeden z najlepszych utworów w historii grupy Ice. Zgadzam się, że jako całość album nie dorównuje tym z początków kariery zespołu, a i niektórym późniejszym. Jednak nigdy go nie skreśliłem i od czasu do czasu wracam do niego z miłą chęcią. Szczególnie w podróży smakuje wyśmienicie.
Doskonały blog .będę nadal czytał ,proszę nie ustawać. Tomasz M.
OdpowiedzUsuńDziękuję i zapraszam.
Usuń