- Of A Lifetime
- In The Morning Day
- Kohoutek
- To Play Some Music
- Topaz
- In My Lonely Feeling/Conversations
- Mystery Mountain
Journey łykam prawie w
całości. Ta słabo znana w naszym kraju kapela ma na koncie wiele wspaniałych
utworów. Największe sukcesy grupa odnosiła po dołączeniu do niej znakomitego
wokalisty jakim niewątpliwie jest Steve Perry (szczególnie lata osiemdziesiąte obfitowały w
wielkie sukcesy). Jednak ten pojawił się
w zespole dopiero w 1977 roku. Wcześniej Journey nagrali trzy albumy w
tym znakomity debiut, który między innymi był dziełem byłych muzyków Santany…
Po nagraniu albumu Caravanserai
z zespołu Santana odeszli, młodziutki gitarzysta Neal Schon oraz klawiszowiec
Gregg Rolie, którzy w San Francisco postanowili założyć nową kapelę. Początkowo
nazwali się Golden Gate Rhythm Section by później przemianować się na Journey.
Właściwa nazwa grupy była wynikiem konkursu ogłoszonego w radio KSAN. Z setek
propozycji słuchaczy muzycy wybrali właśnie Journey. W zespole znaleźli się
także byli muzycy grupy Frumious
Bandersnatch, George Tickner (gitara) oraz Ross Valory (bas). Skład uzupełnił
perkusista Aynsley Dunbar.
Album otwiera arcyciekawy utwór zatytułowany Of A Lifetime. Rozpoczyna się pięknym, delikatnym tematem gitarowym, który towarzyszy nam przez niemal cały utwór. Po trzydziestu sekundach świetnie dołącza perkusja, bas i chwilę później organy. Należy w tym miejscu wspomnieć, że rolę wokalisty pełni na tym albumie Gregg Rolie. Mamy tu oczywiście jeszcze popisy Schona na gitarze oraz ciekawą partię Mooga. Intensywność utworu wzrasta z każdą sekundą jego trwania. Fajne, delikatnie śpiewane zwrotki, rozdzielone znakomitymi gitarowymi solówkami. Swego czasu dosłownie zajeździłem stronę pierwszą czarnego wydania. To za sprawą dwóch utworów, tego i zamykającego tę stronę (o czym za chwilę). Gdzieś nadal mam tego winyla lecz jest on w stanie niesłuchanym.
In the Morning Day jest już zdecydowanie spokojniejszą piosenką, przynajmniej na początku, taką w stylu późniejszego Journey. Po około dwóch minutach utwór zrywa się jednak do galopu, na pierwszy plan wysuwają się organy Gregga na których ten daje niezły popis. Drugi w kolejce jest oczywiście Neal, który także popisuje się solówką gitarową.
Stronę pierwszą zamyka, wspomniany już wcześniej, kapitalny utwór instrumentalny. Jego tytuł brzmi Kohoutek. Tu zdecydowanie usłyszymy echa jazz-rockowego grania. Bardzo ładne wprowadzenie na pianinie elektronicznym, które może kojarzyć nam się troszeczkę z repertuarem Alan Parsons Project. Jednak po kilkunastu sekundach pojawiają się na chwilę gitary i perkusja, nieco zaostrzając tę kompozycję. Dalej wraca delikatny motyw pianina, ale od drugiej minuty kompozycja zdecydowanie przyspiesza i w swoim galopie przenosi nas w jazz-rockowe klimaty. Tu należą się brawa Dunbarowi, który w tym utworze wykonuje znakomitą pracę na perkusji. No i mamy tu także kapitalny pojedynek gitara kontra Moog. Ależ to brzmi. Schon znakomicie radzi sobie z gitarą, a w trakcie nagrywania tego albumu miał zaledwie dwadzieścia lat. Ale czemu ja się dziwię, był o wiele młodszy gdy grał z powodzeniem w zespole Santana. Utwór kończy się tak jak się zaczął. Znakomita pozycja.
Album otwiera arcyciekawy utwór zatytułowany Of A Lifetime. Rozpoczyna się pięknym, delikatnym tematem gitarowym, który towarzyszy nam przez niemal cały utwór. Po trzydziestu sekundach świetnie dołącza perkusja, bas i chwilę później organy. Należy w tym miejscu wspomnieć, że rolę wokalisty pełni na tym albumie Gregg Rolie. Mamy tu oczywiście jeszcze popisy Schona na gitarze oraz ciekawą partię Mooga. Intensywność utworu wzrasta z każdą sekundą jego trwania. Fajne, delikatnie śpiewane zwrotki, rozdzielone znakomitymi gitarowymi solówkami. Swego czasu dosłownie zajeździłem stronę pierwszą czarnego wydania. To za sprawą dwóch utworów, tego i zamykającego tę stronę (o czym za chwilę). Gdzieś nadal mam tego winyla lecz jest on w stanie niesłuchanym.
In the Morning Day jest już zdecydowanie spokojniejszą piosenką, przynajmniej na początku, taką w stylu późniejszego Journey. Po około dwóch minutach utwór zrywa się jednak do galopu, na pierwszy plan wysuwają się organy Gregga na których ten daje niezły popis. Drugi w kolejce jest oczywiście Neal, który także popisuje się solówką gitarową.
Stronę pierwszą zamyka, wspomniany już wcześniej, kapitalny utwór instrumentalny. Jego tytuł brzmi Kohoutek. Tu zdecydowanie usłyszymy echa jazz-rockowego grania. Bardzo ładne wprowadzenie na pianinie elektronicznym, które może kojarzyć nam się troszeczkę z repertuarem Alan Parsons Project. Jednak po kilkunastu sekundach pojawiają się na chwilę gitary i perkusja, nieco zaostrzając tę kompozycję. Dalej wraca delikatny motyw pianina, ale od drugiej minuty kompozycja zdecydowanie przyspiesza i w swoim galopie przenosi nas w jazz-rockowe klimaty. Tu należą się brawa Dunbarowi, który w tym utworze wykonuje znakomitą pracę na perkusji. No i mamy tu także kapitalny pojedynek gitara kontra Moog. Ależ to brzmi. Schon znakomicie radzi sobie z gitarą, a w trakcie nagrywania tego albumu miał zaledwie dwadzieścia lat. Ale czemu ja się dziwię, był o wiele młodszy gdy grał z powodzeniem w zespole Santana. Utwór kończy się tak jak się zaczął. Znakomita pozycja.
Drugą stronę otwiera To Play Some Music, który był singlem
promującym ten album (na drugiej stronie singla znalazła się kompozycja
zatytułowana Topaz, która jest kolejną po To Play Some Music piosenką na
albumie). W tym utworze dominują klawisze Roliego, ale ponownie znalazło się
miejsce na solówkę Schona. To raczej utwór jakich wiele było w latach
siedemdziesiątych. Poprawny, nic więcej.
Teraz wspomniany przed chwilą Topaz. To drugi utwór instrumentalny, który
znalazł się na tej płycie. Rozpoczyna go delikatna partia gitary elektrycznej,
której nieśmiało towarzyszą klawisze. Dalej utwór to przyspiesza to znowu zwalnia.
Możemy tu odszukać paletę jazzowych zabarwień. Fajne partie gitar przeplatane
klimatycznymi klawiszowymi wstawkami. Naprawdę ciekawie to brzmi. Oczywiście
nie mogło zabraknąć tu miejsca na gitarowe popisy Schona. Znakomity,
emocjonalny i zarazem namiętny w swojej wymowie. Mocny plus tej płyty.
In My Lonely
Feeling/Conversations to dość spokojny numer. W większej swej części płynie, delikatnie niesiony organowymi brzmieniami Roliego,
który również tu śpiewa. Przez cały czas trwania tej piosenki zgrabnie włącza
się Schon ze swoją gitarą. W drugiej części utworu muzycy zdecydowanie
przyspieszają i ponownie jasnym blaskiem świeci Neal i jego znakomite solo. Sam
koniec to uspokojenie, które płynnie prowadzi nas do końca utworu.
Cały album zamyka Mystery Mountain. Fajny rockowy numer ze świetnym
głosem Gregga. Na uwagę zasługuje sekcja rytmiczna, która gra tu główną
rolę i napędza ten utwór. Oczywiście jak na całym albumie i w tym utworze nie
mogło zabraknąć wszędobylskiej gitary Neala, która ponownie wycina tu ciekawe
solo. Wielkim minusem tej pozycji jest jej zakończenie, które jest nagłe i
jakby bez pomysłu. W szczycie popisu Schona utwór dość brutalnie zostaje
wyciszony przez co pozostawia pewien niesmak. Tak czy inaczej jest to świetne
zamknięcie tego albumu.
Trudno jest jednoznacznie określić muzykę, która znalazła się na tym
albumie. Mamy tu typowy rock (bardziej w stylu amerykańskim) oraz sporo
odniesień do jazzu. Niewątpliwie słychać na płycie wpływy Santany, co tylko
dobrze świadczy o poziomie tego albumu, który niestety nie dokonał żadnej
rewolucji na listach przebojów (najwyższa pozycja na liście Billboard to 138
miejsce). Niemniej to solidna dawka rockowego grania, do której wracam z wielką chęcią. Album
zajmuje wysoką pozycję w moim osobistym rankingu dokonań grupy Journey.
Znakomity debiut tej zacnej grupy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz