- Origins (Arrival)
- Starstuff
- Infinitude
- Exo Genesis
- Celestial Whispers
- Albedo 0.06
- Sunlight
- Rosetta
- Philae's Descent
- Mission Accomplie (Rosetta's Waltz)
- Perihelion
- Elegy
- Return To The Void
Oj, kazał nam brodaty
Grek długo czekać na premierowy materiał. Szczerze powiedziawszy to nie
wierzyłem, że jeszcze coś wyda. Co prawda chwalił się w wywiadach iż w swoich
archiwach posiada tyle już skomponowanej muzyki, że wystarczyłaby jej na sto
albumów. Szkoda, bo zamiast stu przecież mógł wydać choćby dwa. Ale to tak na
marginesie, przejdźmy do Rosetty. Gdy dotarła do mnie wiadomość o tym, że
Vangelis planuje wydanie nowej płyty aż skoczyłem do góry. Wyczekiwałem na nią niczym
dzieciak, który wypatruje pierwszej gwiazdki w wigilijny wieczór. I w końcu
jest…
I rzeczywiście
naczekałem się na tę płytę. Pierwsze wyczekiwanie to oczywiście na premierę, a
drugie na to by mieć swój egzemplarz w ręku. Jak to jest, żyjemy w XXI wieku,
podobno w Europie, a na fizyczny egzemplarz przyszło mi czekać niemal dwa
tygodnie od premiery. Bo nawalił dystrybutor, bo mieliśmy awarię itp., itd. Mnie
nie interesują żadne wydania Zagraniczna Płyta – Polska Cena. Takie coś było
dostępne w dniu premiery. Na zachodnie wydanie musiałem poczekać. Spuszczę na
to zasłonę milczenia.
Rosetta to sonda
kosmiczna będąca tworem Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA). Jej zadaniem
było dolecieć do odkrytej w 1969
roku komety 67P/Czuriumow-Gierasimienko i osadzeniu na
jej powierzchni lądownika Philae. Celem są badania, które mają odpowiedzieć na
pytanie jak powstawał nasz układ słoneczny. Misja rozpoczęła się w marcu 2004
roku, a zakończyła sukcesem dosłownie kilka dni temu. I teraz kto mógłby
muzycznie zilustrować taką misję? No kto? Odpowiedź nasuwa się chyba sama.
Oczywiście najlepiej taką robotę zrobi Vangelis i gdy został o to poproszony
nie zastanawiał się ani sekundy. Nie od dziś przecież wiadomo, że interesuje go
tematyka kosmiczna, od dekad interesuje go zagadka powstawania planet i bezmiar
kosmosu. Obserwuje sumiennie misje NASA i ESA i kibicuje im. W przeszłości
nagrywał już albumy związane z tematyką kosmiczną (Albedo 0.39 czy Mythodea).
Ale i wspomniana na moim blogu ścieżka dźwiękowa do Blade Runnera, to przecież
kosmiczna wizja przyszłości.
Gdy najnowszy album Vangelisa dotarł wreszcie do domu z niezwykłą
ekscytacją przystąpiłem do całej ceremonii związanej z nową płytą. Zdjęcie
folii, pierwsze otwarcie i obowiązkowe wąchanie. Następnie wysunięcie płyty i
książeczki, znowu wąchanie. Krążek do odtwarzacza, telefony powyłączane i
jedziemy (teraz pan ma relaks).
Nie spodziewałem się jakichś wielkich rewolucji w brzmieniu i pomysłach.
Obawiałem się jedynie czy mój stary przyjaciel nie pokusi się o eksperymentowanie
z nowymi dźwiękami jak to robią (o zgrozo!) niektórzy jego koledzy po fachu.
Płyta przeleciała w całości, a ja siedziałem jak zaczarowany. Okazało się, że
nie poszedł na milimetr w kierunku dzisiejszego łubu dubu. To nadal dobry,
stary Vangelis. Przyznam się, że w przypadku tego albumu znałem wcześniej tylko
kilkunastosekundowy fragment. Podszedłem do tej płyty jak za dawnych czasów,
całkiem w ciemno z ogromnym zaufaniem do wielkiego Artysty i nie zawiodłem się.
Obowiązki domowe wzywały, dlatego późnym wieczorem, a właściwie już w
nocy gdy dom spał, założyłem słuchawki i włączyłem raz jeszcze. Efekt był
jeszcze lepszy niż wcześniej.
Słuchając tej muzyki nietrudno oczami wyobraźni zobaczyć całą misję.
Vangelis fantastycznie prowadzi nas za rękę od startu sondy do zakończenia
całego przedsięwzięcia.
No właśnie, muzyka.
Album zaczyna kompozycja Origins (Arrival). Dość mroczny, niespokojny początek,
przy końcu bardziej podniosły moment. Znakomicie rozpoczyna się ta płyta, od
pierwszych sekund słychać, że album będzie poświęcony kosmicznej tematyce i od
pierwszych sekund słychać, że to Vangelis. Następny Starstuff przenosi nas
między gwiazdy, aż ciary lecą po plecach. Wyobrażam sobie samego siebie w
stanie nieważkości, spoglądającego na naszą planetę z góry. Moim oczom ukazuje
się jej piękny niebieski kolor. Końcowa część tej kompozycji jako żywo
przypomina nuty z Blade Runnera. Temat kontynuuje Infinitude, dzięki któremu
rzeczywiście możemy ujrzeć bezkres kosmicznych przestrzeni.
Co mamy jeszcze na
płycie? Marzycielski Celestial Whispers, następnie niespokojny, mocno
elektroniczny, zawierający podniosłe momenty Albedo 0.06 czy Sunlight, przy
którym jesteśmy niemal naocznymi świadkami wschodu słońca widzianego z kosmosu.
Utwór tytułowy
niechybnie kojarzy mi się z francuskim filmem z lat siedemdziesiątych i
miłosnym motywem, w którym okrutny los rozdziela kochanków. W Philae’s Descent
Vangelis świetnie oddał nastrój niepokoju i oczekiwania na pomyślne
zakotwiczenie lądownika. Chwilę potem triumf i rozluźnienie po wykonaniu misji pięknie zilustrowane w Mission Accomlie (Rosetta’s Waltz).
Perihelion jest
kompozycją, która chyba najbardziej ze wszystkich znajdujących się na albumie,
wprowadza w stan niepokoju i jest najbardziej dynamiczna (ze spokojniejszym
fragmentem w środku i na końcu kompozycji). Ostatnie dwa utwory płyną spokojnie
do samego zamknięcia całości.
Muszę pogratulować
Vangelisowi. To naprawdę świetna płyta. Nie jest może arcydziełem i wiele
innych albumów w jego dyskografii jest wyraźnie lepszych. Jednak po tylu latach
bycia w tym biznesie i nagraniu tylu płyt stworzył naprawdę solidne dzieło.
Cieszy mnie ogromnie, że pozostał wierny swoim dźwiękom i swojemu stylowi.
Usłyszymy tu bowiem czystego Vangelisa, który przy komponowaniu Rosetty użył
jasnych odniesień do takich albumów jak mój ukochany Blade Runner, Albedo 0.39,
Spiral czy w minimalnym stopniu do płyty
Antarctica. Niechybnie Rosetta znajdzie się na liście moich albumów
roku 2016. Misja trwająca wiele lat przepięknie zamknięta w pięćdziesięciu
kilku minutach. Cudo.
PS. W tekście autorstwa Tima Coopera, który znalazł się w książeczce, jest dość rażący błąd. Otóż wymieniając poszczególne płyty Vangelisa możemy przeczytać o takiej, która nosi tytuł Albedo 0.35. Niby nic, ale pewien zgrzyt jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz