Side One:
- Papillon
- Someday
- Grand Canyon
- Ritt Mickley
- Credo
Ta supergrupa powstała
w 1973 roku. Zespół współtworzyło trzech wspaniałych muzyków. Dwóch z nich to
byli członkowie zespołu The Nice, basista Lee Jackson oraz perkusista Brian
Davison. Trzecim członkiem Refugee został fenomenalny klawiszowiec Patrick
Moraz. Krytycy w Anglii twierdzili, że jest to próba wznowienia działalności
The Nice, który to zespół opuścił wcześniej Keith Emerson. Refugee nagrał
niestety tylko ten jeden album. Niestety, bo grupę opuścił Patrick Moraz, który
dostał propozycję od Yes. Właśnie z zespołu odszedł Rick Wakeman i panowie
szukali jego następcy. Z tej propozycji Moraz skorzystał. Wielka to szkoda bo
Refugee nagrali kapitalny album i tylko możemy się domyślać co byłoby gdyby grupa nadal istniała. Myślę, że byłoby co najmniej tak dobrze jak na tym
albumie.
Moraz jest tu głównym
„rozgrywającym”. Wyraźnie słychać to na całym albumie. Płytę otwiera
instrumentalny Papillon. Już na dzień dobry panowie udowadniają jakimi są
wspaniałymi muzykami. Kapitalna,
galopująca kompozycja z rewelacyjnymi klawiszami Moraza, wyśmienitą perkusją
Davisona i agresywnym basem Jacksona. Świetnie panowie uchwycili tu niepokój,
który udziela się słuchaczowi. Perkusja po prostu powala. Cóż za otwarcie!
Someday. Tu usłyszymy
już śpiew Jacksona. Moim zdaniem ma on dość średni głos i chwilami razi w uszy,
jednak z drugiej strony ma w sobie jakiś urok i nie przeszkadza w odbiorze
całości. Słychać że w tym utworze Jackson mocno się angażuje. Sam początek to znowu
klawisze Moraza i talerze Davisona. Po chwili głos Jacksona i mocniejsza gra
Patricka. W okolicach trzeciej minuty mamy świetny popis klawiszy, które w
całym tym utworze budują napięcie by za chwilę je pięknie rozładować.
Przechodzimy do
ostatniego utworu na stronie pierwszej czyli do fantastycznej suity Grand
Canyon. Utwór zrodził się w umysłach muzyków w trakcie oglądania mapy Arizony.
Otóż widzieli oni Wielki Kanion i wyobrazili sobie ptaka szybującego nad nim.
Chcieli za pomocą muzyki oddać jak najwierniej ten obraz. Czy im się to udało?
Moim zdaniem tak. Niesamowicie delikatny początek, który wyświetla nam wielką
przestrzeń i szybującego ptaka. W drugiej minucie wspaniałe kotły, przez chwilę
robi się niespokojnie. Cały czas słyszymy kapitalne melodie wyczarowywane przy
pomocy instrumentów klawiszowych Moraza. Utwór przyspiesza i galopuje przez
chwilę, by za moment nieco się uspokoić. W okolicach 5:30 usłyszymy
fantastyczne pianino a po chwili głos Jacksona. Dalej nie jest wcale inaczej.
Piękne obrazy malowane przy pomocy klawiatur Patricka chwytające za serce
zostają przełamane gwałtowną zmianą nastroju w iście psychodelicznym
fragmencie. Ostatnie minuty to niesamowite przyspieszenie i ponownie świetna
perkusja Davisona. Siedemnaście minut kapitalnych zmian tempa, przełamań,
przeróżnych melodii podanych w taki sposób, że włosy stają dęba. Po wysłuchaniu
tej suity aż trudno uwierzyć, że gra jedynie trio. Wyśmienity utwór.
Stronę drugą otwiera instrumentalny Ritt Mickley. Początek to spokojne nieco funkujące klawisze Patricka. Dalej mamy już cały zespół. Znowu przez cały czas słyszymy przeróżne dźwięki klawiszy. Niesamowita ilość pomysłów Moraza na tym albumie zachwyca. Optymistyczny, skoczny utwór. Przyjemnie się go słucha.
No i na sam koniec mamy
kolejną, kończącą ten album suitę zatytułowaną Credo. Początek to fenomenalny
fortepian budujący piękną melodię, który po delikatnym wstępie robi się
niespokojny i zdecydowany by za chwilę zaserwować nam przemiłą atmosferę.
Stopniowo wchodzą syntezatory i perkusja. W okolicach czwartej minuty ponownie
mamy kapitalny fortepian, który daje nam poczucie obcowania z muzyką klasyczną.
Za chwilę jednak wchodzi perkusja, klawisze i śpiew Lee Jacksona. Utwór nabiera
tempa, wznosi się coraz wyżej i wyżej. W okolicach 6:30 pojawiają się wyśmienite
organy. Po prostu ten moment utworu rzuca na kolana. Organy uspokajają się i
ponownie śpiewa Lee. Tworzy się niesamowity klimat, piękne klawisze, świetna
perkusja i bas. Dosłownie brak słów. Dalej mamy mocno galopujący, jazzrockowy
fragment. Ach, ileż tu się dzieje, słowa za nic tego nie oddadzą. Fantastyczny
utwór, który zamyka ten fenomenalny album.
Płyta Refugee jest
jednym z diamentów rocka progresywnego. I jak pisałem na początku osobiście
ubolewam, że zespól rozpadł się. Po prostu to co zaproponowali na tym albumie
daje podstawy do tego, że mogli stać się jedną z legend ze wspaniałą, długą
dyskografią na swoim koncie. Niestety tak się nie stało. Pozostawili jednak po
sobie tę kapitalną płytę, którą każdy szanujący się fan rocka progresywnego
musi mieć w swojej kolekcji. Cudo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz