sobota, 11 kwietnia 2015

Steven Wilson - Łódź 8.04.2015 Klub Wytwórnia





Cieszyłem się bardzo na wyjazd do Łodzi. Oczywiście najważniejszą sprawą był koncert ale… To był także mój wielki powrót do tego miasta po wielu latach. To właśnie w Łodzi studiowałem i jeszcze później przez kilka lat mieszkałem. Fajny powrót do przeszłości. Ale przecież nie o mieście będziemy dyskutować.

Do Wytwórni dotarłem chwilkę po 19-ej. Po sprawdzeniu biletu i ostemplowaniu ręki, udałem się do jednego z barów aby napić się pianki. Zaraz obok stanęła dziewczyna (z własnym towarzystwem) o arcyciekawej urodzie. Myślę sobie „Skąd ja ją znam?” I po chwili olśniło mnie, że to jest Karolina Grzybowska, bohaterka okładki (i nie tylko) najnowszej płyty Wilsona.

Sam koncert zaczął się chwilę po godzinie dwudziestej. Na ekranie wyświetlił się obraz jednego z poznańskich bloków i usłyszeliśmy początek utworu First Regret. Obraz wraz z tym wstępem trwał niesamowicie długo. Po kilku minutach zaczęło się to robić mocno irytujące. Po dłuższej chwili na scenie pojawił się Adam Holzman i zaczął grać partie pianina do tegoż utworu. Następnie zjawiła się  reszta zespołu i przy ogromnej owacji koncert zaczął się na dobre. Przez niemal cały czas na ekranie wyświetlane były obrazy z Karoliną Grzybowską w roli głównej, samotną dziewczyną w wielkim mieście. Był też bardzo ciekawy film lalkowy wyświetlony przy okazji utworu Regret #9. Oczywiście podstawowym repertuarem tego koncertu były utwory z ostatniej płyty Wilsona Hand. Cannot. Erase. Ale zespół zagrał również kompozycje z wcześniejszych solowych płyt Stevena jak i dwa utwory z repertuaru Porcupine Tree. Jeżeli chodzi o te dodatkowe piosenki to były to Index (za którym osobiście nie przepadam), kapitalny, klimatyczny Harmony Korine, nie gorszy The Watchmaker oraz jeszcze jeden o czym później. Z repertuaru Porcupine Tree usłyszeliśmy natomiast  przepięknie zagrany i zaśpiewany Lazarus. To właśnie w tym utworze można było usłyszeć naprawdę świetny głos Nicka Beggsa (ach te czasy Kajagoogoo). Zresztą Steven delikatnie „darł łacha” z Nicka podczas swojej opowieści o zespołach, których namiętnie słuchał w latach swojej młodości. Wymienił między innymi właśnie Kajagoogoo, z czego Nick miał niezły ubaw i machał ręką aby Steven dał już spokój. Panowie zagrali jeszcze Sleep Together, równie klimatyczny i mroczny utwór. No i wreszcie na sam koniec usłyszeliśmy przepiękny The Raven That Refused To Sing z przedostatniej solowej płyty Wilsona. Ależ mnie bierze ten utwór. Jeszcze w połączeniu z teledyskiem, łzy same cisną się do oczu. Piękna owacja na sam koniec koncertu, która jeszcze bardziej wzmogła się po tym gdy Marco Minnemann uniósł do góry kubek z piwem i powiedział „Na zdrowie”. 
W trakcie trwania koncertu Steven wielokrotnie upominał publiczność aby ta nie nagrywała występu. I nie dlatego że jemu osobiście to przeszkadza, ale przeszkadza to tym stojącym z tyłu. I miał rację. Też nie znoszę tego całego nagrywania. Przyjdzie ci taki jeden z drugim i miast skupić się na występie i muzyce, sterczy z tym telefonem w łapie i przeszkadza innym. Steven mówił także, że pewnie rozpoznajemy Polskę i Poznań na wyświetlanych filmikach. Wytłumaczył, że to był nie jego wybór. Chodziło po prostu o duże miasto i to że padło na Polskę to pewnie dlatego, że było najtaniej. Po chwili powiedział że żartuje i śmiał się setnie sam z siebie. Jeżeli chodzi o muzyczną stronę koncertu wszystko było fantastyczne. Steven na scenie po prostu żyje tą muzyką. Nick też pod koniec nieźle się rozkręcił. Wielkie brawa dla Marco za grę na perkusji. Naprawdę chłopak nieźle wymiata.
Zabrakło na koncercie Theo Travisa, którego partie fletu, Steven zagrał na klawiszach. Wilson tłumaczył także dlaczego nie ma z nimi Ninet Tayeb. Otóż dopiero co urodziła dzieciaczka i dlatego nie mogła wyruszyć z nimi w trasę. W związku z tym jak sam mówił, trochę oszukują i Ninet śpiewa z Apple’a. Obiecał  jednak że w przyszłości wróci już z Tayeb w składzie. Trzymamy go za słowo.
 
No i na sam koniec minus. Moim zdaniem było ciut za głośno. Rozumiem że jest to koncert rockowy i musi być głośno ale… W mocniejszych utworach chwilami dźwięk się po prostu zlewał w jeden wielki  huk. Najbardziej zawiodłem się na jednym z moich ulubionych utworów z tej płyty czyli Regret #9. W pierwszej części gdzie mamy solo Holzmana było jeszcze nieźle, natomiast druga część z solówką Govana była już fatalna. Wszystkie instrumenty przykryły to solo. Prawie nie było go słychać. To praktycznie jedyny mankament (moim zdaniem) tego koncertu. Jednak dla mnie każdy koncert jest wielkim przeżyciem i nie żałuję ani złotówki jaką wydałem aby chłopaków zobaczyć i posłuchać. Świetny koncert, kapitalny klimat i genialna muzyka. Czego chcieć więcej.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz