- Lazy Calm
- Fluffy Tufts
- Throughout The Dark Months Of April And May
- Whales Tails
- Oomingmak
- Little Spacey
- Feet-Like Fins
- How To Bring A Blush To The Snow
- The Thinner The Air
Z cyklu „Atrakcyjna
Osiemdziesiątka”
Miało być o
całkiem innej płycie, ale właśnie dziś mija trzydzieści lat od wydania albumu
Victorialand o czym poinformował mnie mój magiczny przypominacz. Postanowiłem
więc, że odnotuję tę rocznicę, tym bardziej, że uwielbiam twórczość tego
zespołu. To grupa, którą od zawsze ceniłem, jednak swojego czasu popadła u mnie
w zapomnienie. Dopiero moja Żona, która uwielbia Cocteau Twins sprawiła, że po
latach wróciłem do płyt zespołu. Od tamtej pory słucham ich regularnie…
Nazwa grupy to swego
rodzaju hołd złożony francuskiemu poecie i dramaturgowi, który nazywał się Jean
Cocteau. Muszę przyznać, że czytałem jego książkę Opium – dziennik z kuracji
odwykowej, ale było to tak dawno, że słabo ją pamiętam. Chyba czas ponownie
się z nią przeprosić.
W nagraniu tego albumu
wzięli udział Robin Guthrie (gitary) oraz Elizabeth Fraser (śpiew). Trzeci
członek grupy Simon Raymonde (bas) nie brał udziału w nagrywaniu tej płyty. W
tym czasie zajęty był pracą nad drugim albumem zatytułowanym Filigree & Shadow tworu This
Mortal Coil, o którym to tworze wspominałem już na moim blogu. Do duetu
Guthrie/Fraser dołączył Richard Thomas, który zagrał tu na
saksofonie i tabli.
Victorialand to czwarty
album w dorobku Cocteau Twins i osobiście uważam (co zawsze jest subiektywną
oceną), że jest to jeden z lepszych albumów w ich dyskografii. Włączam go tylko
wieczorem lub późną nocą i to raczej gdy domownicy już śpią i wiem, że nikt mi
nie przeszkodzi w kontemplowaniu tej muzyki. To jeden z tych albumów w mojej
kolekcji, który koi moje nerwy, pozwala się odprężyć i zapomnieć o
codzienności. Muzyka z Victorialand przenosi mnie w inny, zdecydowanie lepszy
świat, od tego który mamy na co dzień. Dodatkowo ten anielski głos Elizabeth
Fraser, który powoduje, że w człowieku powraca wiara w dobro i szlachetność.
Naiwny jestem prawda? Wiem, ale któż zabroni mi marzyć?
Pomimo tego, że sam
tytuł albumu jak i jego zawartość odnosi się do zimnych, bezkresnych
krajobrazów Antarktydy (tytuły piosenek zostały zaczerpnięte z filmu
dokumentalnego BBC autorstwa Davida Attenborough zatytułowanego The
Living Planet: A Portrait of the Earth) to ja podczas jego słuchania
wolę być w marzeniach zupełnie gdzieś indziej.
Płyta została nagrana
praktycznie bez użycia perkusji i basu. Nie zmienia to faktu, że muzyka brzmi
fantastycznie.
Już otwierający tę
płytę Lazy Calm pokazuje nam jaki to będzie album i czego możemy się po nim
spodziewać. Przepiękne dźwięki gitary, które są delikatne i subtelne niczym
przedwieczorna mgiełka nad jeziorem. Po minucie pojawia się nieśmiało saksofon,
który maluje przepiękne pejzaże. Już jestem na innej planecie. A jak jeszcze po
następnych kilkudziesięciu sekundach zaczyna śpiewać Fraser to dosłownie brak słów, coś
fantastycznego. Naprawdę podczas słuchania tej muzyki ma się wrażenie, że
potrafi się latać. Cudowne uczucie.
Następny utwór na
płycie zatytułowany Fluffy Tufts ma trochę więcej ikry w sobie, ale tyko
trochę. Ponownie piękne gitarowe pasaże, które nakładają się na siebie oraz śpiew
Elizabeth przypominający bardziej ten z poprzedniego, znakomitego albumu
Treasure.
Throughout The Dark Months Of April And May jest
natomiast bardziej mroczny. Guthrie
czaruje tu przy pomocy gitary akustycznej. Czy kwiecień i maj mogą być także mrocznymi
miesiącami roku? Proszę wysłuchać tego utworu i ocenić.
Stronę
pierwszą płyty drobnorowkowej kończy piosenka zatytułowana Whales Tales.
Ponownie witają nas kapitalne dźwięki gitary i śpiew Fraser. Ta nie używa tutaj
słów, a jedynie sylab i dźwięków przez siebie stworzonych co daje niesamowity
efekt. Dosłownie odnosi się wrażenie jakby obcowało się z wielorybami, jakby
było się jednym z nich i przemierzało bezkresne oceany. Coś wspaniałego.
Stronę
drugą otwiera najkrótszy utwór na tym albumie o tajemniczym tytule Oomingmak.
Dość żywiołowy jak na tę płytę. Fraser śpiewa także zdecydowanie szybciej
jednak nadal anielsko.
Little
Spacey także przypomina nieco piosenki, które znalazły się na Treasure.
Bardziej roztańczona, zwiewna i optymistyczna. To taki trochę walczyk.
Do
końca płyty zostały nam jeszcze trzy utwory. Pierwszy z nich zatytułowany
Feet-Like Fins to znakomita gitara akustyczna, której towarzyszą wokalizy
Elizabeth. Nieco później pojawia się tabla na której gra Thomas. Od zawsze ten
utwór kojarzył mi się z pożegnaniami. Nie wiem dlaczego, ale tak właśnie jest.
Następny How To Bring a Blush To The Snow to
powrót do marzycielskich tonów. Wokalizy przeplatają się tu ze słowem
śpiewanym.
Album kończy przepięknie
The Thinner The Air. Znakomite gitarowe
tło, dźwięki saksofonu i wreszcie anielski głos Fraser. To bardzo smutna
piosenka. Człowiek nawet nie wie kiedy łza płynie mu po policzku. Ten utwór
rozrywa moje serce niemal na strzępy. Budzi we mnie uczucie ogromnej tęsknoty
za tymi których już nie ma. Cudo.
Po wysłuchaniu tej płyty aż trudno uwierzyć aby tak minimalistyczne instrumentarium wywołało tak ogromne wrażenie i miało równie wielki wydźwięk. Takiemu graniu trzeba dać się ponieść w całości, nie zrażać się tylko włączyć i odpłynąć. Muzyka ta wyciąga z najgłębszego wnętrza słuchacza ostatnie oznaki człowieczeństwa, które jest tak potrzebne w tych okrutnych czasach. Powoduje, że nawet największy twardziel uroni łezkę (oczywiście tak żeby nikt nie widział). Zachęcam wszystkich do zapoznania się z tym albumem, nawet jeśli na co dzień nie słuchają takiej muzyki. Koniecznie wieczorem, przy zgaszonym świetle, najlepiej gdy blask księżyca zagląda przez okno. Arcydzieło ze stajni 4AD.
To moja ulubiona płyta CT, ma więcej melancholii, do słuchania w samotności i przy zgaszonych światłach. Kiedyś słuchana z kasety a dziś z płyty. Lubię fizyczne nośniki. Zdrawiam
OdpowiedzUsuń