poniedziałek, 11 maja 2015

Eela Craig - One Niter (1976)


Side One:
  1. Circles: The Mighty/The Nude/The Curse/The Blessed
  2. Loner's Rhyme
Side Two:
  1. One Niter Medley: Benedictus/Fuge/V.A.T./Morning/One Niter
  2. Venezuela  
  3. Way Down

Kolega Paweł na sąsiednim blogu zachęcał nas do odwiedzenia Szwajcarii przedstawiając nam zespół Toad. I bardzo słusznie. Pomyślałem więc sobie dlaczego by z tej Szwajcarii nie wyskoczyć na chwilkę właśnie po sąsiedzku  do Austrii.

Eela Craig to przedstawiciele proga symfonicznego ze sporymi domieszkami innych nurtów muzycznych, ale o tym w dalszej części. Zespół powstał w Linzu w 1970 roku. Ich pierwszy album zatytułowany po prostu Eela Craig ukazał się w 1971 roku i sprzedał się w ilości 1500 egzemplarzy. One Niter to drugi w ich dorobku album, który brzmi inaczej od bluesowo - jazzującego debiutu. W nagraniu One Niter brało udział między innymi trzech klawiszowców, co wyraźnie słychać na niemal całej płycie. Usłyszymy tu i pianino elektryczne i Hammondy i mooga ale i mellotron. No właśnie, jeżeli już jesteśmy przy obsadzie tej płyty to wygląda ona następująco: Hubert Bognermayr  (klawisze, głos),  Gerhard Englisch (bas, instrumenty perkusyjne), Frank Hueber (perkusja, instrumenty perkusyjne), Fritz Riedelberger (gitara, fortepian, głos), Hubert Schnauer (klawisze, flet), Harald Zuschrader (klawisze, flet, gitara), Raoul Burnet (kongi) oraz Alois Janetschko który na żywo miksował ich muzykę. Na płycie znalazły się dwie suity i trzy inne piosenki.




Album otwiera trwająca niemal czternaście minut, pierwsza suita zatytułowana Circles. I już tutaj od samego początku słychać tę mnogość instrumentów klawiszowych. Rozpoczyna się  klawiszowymi fanfarami by za chwilę oprócz ładnego tła, usłyszeć clavinet i bębny. Dalej mamy fragment jakby medytacyjny. Piękne, kosmiczne, klawiszowe tła i delikatny, ciepły flet. W niemal piątej minucie pojawia się perkusja. Kolejna część tej suity (The Nude) to już kompletna zmiana klimatu. Utwór robi się funkowy w swojej wymowie. To taki trochę Shaft zagrany na progowo. Tę część kończy nagłe uderzenie pioruna i ponownie mamy powrót do spokojnych klimatów. Klawiszowe tło, flet i fortepian na pierwszym planie. Pojawia się również wokal. Spokojny śpiew i świetnie brzmiące perkusyjne talerze. W końcowej fazie usłyszymy gitarowe solo do złudzenia przypominające dokonania Gilmoura z Pink Floyd (świetny moment na płycie). Suitę zamyka króciutki The Blessed z bardzo ciekawą gitarową solówką. 
Drugim i ostatnim utworem na pierwszej stronie winylowego wydania jest Loner’s Rhyme. Ta trwająca nieco ponad dziewięć minut piosenka rozpoczyna się znowu trochę w stylu Pink Floyd. Spokojne klawisze i wokale ze świetną perkusją i ciekawym popisem gitarowym. Po ponad dwóch minutach utwór zaczyna funkować. Znowu mamy całą paletę przeróżnych instrumentów klawiszowych. Dalej jest również ciekawie gdy po odgłosach wiatru wchodzi szybka zdecydowana perkusja której towarzyszą Hammondy i gitara w stylu wah-wah. Do tego mamy tu świetne Kongi. Pod koniec utwór ponownie zwalnia wchodząc we floydowe klimaty (interesujące solo gitarowe). 
Początek drugiej strony to One Niter Medley ze świetnym wstępem w stylu zespołu Gryphon. Usłyszymy tu także ciekawą pracę mellotronu. To taka mieszanka dworskiej i space’owej muzyki. Świetnie to wymyślili. Druga część tej suity (Fuge) to już typowe odniesienie do muzyki klasycznej, po której ponownie mamy funkowo brzmiący fragment (V.A.T.) z ciekawym solo gitarowym i eleganckim basem. Pozostały jeszcze dwie części tej suity. Pierwsza z nich (Morning) to zdecydowane uspokojenie ze świetnymi klawiszami i spokojną grą gitary. Suitę zamyka One Niter. Tu współpracują wszystkie instrumenty  bo usłyszymy tu i flet i gitary, pianino, mellotron, bas i oczywiście perkusję. Bardzo fajny moment na tej płycie. 
Venezuela. Tu usłyszymy przede wszystkim gitarę akustyczną i świetną pracę fletu. Do tego mamy ciekawe partie wokalne. Spokojna piosenka z delikatnym przyspieszeniem w środku, w której fajnie na Kongach gra Burnet.  

Album zamyka trwająca prawie siedem i pół minuty Way Down. Zaczyna się bardzo miłym fletem i klawiszowym tłem. Następnie mamy chwilę improwizacji, pojawia się bas i utwór zaczyna przechodzić w funk. Ponownie usłyszeć możemy bardzo dobrą grę na gitarze, która to przyspiesza to zwalnia. Z resztą ta gitara odnosi się tu do kilku stylów grania (ciut Hendrixa i szczypta Gilmoura). W piątej minucie pojawia się głos i piosenka zaczyna się snuć. I w takim spokojnym klimacie utwór jak i cała płyta się kończy.
Co można powiedzieć o tym albumie? Austriacy pomieszali tutaj kilka gatunków muzycznych, swoje natchnienie czerpali z dorobku kilku zespołów co wyraźnie słychać. Jednak udało im się to zrobić w arcyciekawy sposób, przez co ta muzyka naprawdę dobrze smakuje. Oczywiście nie jest to jakieś wiekopomne dzieło i może ten album nie jest pozycją obowiązkową na półce. Jest to jednak bardzo ciekawy materiał, z którym należy i warto się zapoznać.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz