Side One:
- Circles: The Mighty/The Nude/The Curse/The Blessed
- Loner's Rhyme
- One Niter Medley: Benedictus/Fuge/V.A.T./Morning/One Niter
- Venezuela
- Way Down
Kolega Paweł na
sąsiednim blogu zachęcał nas do odwiedzenia Szwajcarii przedstawiając nam zespół
Toad. I bardzo słusznie. Pomyślałem więc sobie dlaczego by z tej Szwajcarii nie
wyskoczyć na chwilkę właśnie po sąsiedzku do Austrii.
Eela Craig to
przedstawiciele proga symfonicznego ze sporymi domieszkami innych nurtów
muzycznych, ale o tym w dalszej części. Zespół powstał w Linzu w 1970 roku. Ich
pierwszy album zatytułowany po prostu Eela Craig ukazał się w 1971 roku i
sprzedał się w ilości 1500 egzemplarzy. One Niter to drugi w ich dorobku album,
który brzmi inaczej od bluesowo - jazzującego debiutu. W nagraniu One Niter
brało udział między innymi trzech klawiszowców, co wyraźnie słychać na niemal
całej płycie. Usłyszymy tu i pianino elektryczne i Hammondy i mooga ale i mellotron.
No właśnie, jeżeli już jesteśmy przy obsadzie tej płyty to wygląda ona następująco:
Hubert Bognermayr (klawisze, głos), Gerhard Englisch (bas, instrumenty
perkusyjne), Frank Hueber (perkusja, instrumenty perkusyjne), Fritz
Riedelberger (gitara, fortepian, głos), Hubert Schnauer (klawisze, flet), Harald
Zuschrader (klawisze, flet, gitara), Raoul Burnet (kongi) oraz Alois Janetschko
który na żywo miksował ich muzykę. Na płycie znalazły się dwie suity i trzy
inne piosenki.
Album otwiera trwająca
niemal czternaście minut, pierwsza suita zatytułowana Circles. I już tutaj od
samego początku słychać tę mnogość instrumentów klawiszowych. Rozpoczyna
się klawiszowymi fanfarami by za chwilę
oprócz ładnego tła, usłyszeć clavinet i bębny. Dalej mamy fragment jakby
medytacyjny. Piękne, kosmiczne, klawiszowe tła i delikatny, ciepły flet. W niemal
piątej minucie pojawia się perkusja. Kolejna część tej suity (The Nude) to już
kompletna zmiana klimatu. Utwór robi się funkowy w swojej wymowie. To taki
trochę Shaft zagrany na progowo. Tę część kończy nagłe uderzenie pioruna i
ponownie mamy powrót do spokojnych klimatów. Klawiszowe tło, flet i fortepian
na pierwszym planie. Pojawia się również wokal. Spokojny śpiew i świetnie
brzmiące perkusyjne talerze. W końcowej fazie usłyszymy gitarowe solo do
złudzenia przypominające dokonania Gilmoura z Pink Floyd (świetny moment na
płycie). Suitę zamyka króciutki The Blessed z bardzo ciekawą gitarową solówką.
Drugim i ostatnim
utworem na pierwszej stronie winylowego wydania jest Loner’s Rhyme. Ta
trwająca nieco ponad dziewięć minut piosenka rozpoczyna się znowu trochę w
stylu Pink Floyd. Spokojne klawisze i wokale ze świetną perkusją i ciekawym
popisem gitarowym. Po ponad dwóch minutach utwór zaczyna funkować. Znowu mamy
całą paletę przeróżnych instrumentów klawiszowych. Dalej jest również ciekawie
gdy po odgłosach wiatru wchodzi szybka zdecydowana perkusja której towarzyszą Hammondy
i gitara w stylu wah-wah. Do tego mamy tu świetne Kongi. Pod koniec utwór
ponownie zwalnia wchodząc we floydowe klimaty (interesujące solo gitarowe).
Początek drugiej strony to One Niter Medley ze świetnym wstępem w stylu zespołu Gryphon. Usłyszymy tu
także ciekawą pracę mellotronu. To taka mieszanka dworskiej i space’owej
muzyki. Świetnie to wymyślili. Druga część tej suity (Fuge) to już typowe
odniesienie do muzyki klasycznej, po której ponownie mamy funkowo brzmiący
fragment (V.A.T.) z ciekawym solo gitarowym i eleganckim basem. Pozostały
jeszcze dwie części tej suity. Pierwsza z nich (Morning) to zdecydowane
uspokojenie ze świetnymi klawiszami i spokojną grą gitary. Suitę zamyka One
Niter. Tu współpracują wszystkie instrumenty bo usłyszymy tu i flet i gitary, pianino,
mellotron, bas i oczywiście perkusję. Bardzo fajny moment na tej płycie.
Venezuela. Tu usłyszymy
przede wszystkim gitarę akustyczną i świetną pracę fletu. Do tego mamy ciekawe
partie wokalne. Spokojna piosenka z delikatnym przyspieszeniem w środku, w
której fajnie na Kongach gra Burnet.
Album zamyka trwająca
prawie siedem i pół minuty Way Down. Zaczyna się bardzo miłym fletem i
klawiszowym tłem. Następnie mamy chwilę improwizacji, pojawia się bas i utwór
zaczyna przechodzić w funk. Ponownie usłyszeć możemy bardzo dobrą grę na
gitarze, która to przyspiesza to zwalnia. Z resztą ta gitara odnosi się tu do
kilku stylów grania (ciut Hendrixa i szczypta Gilmoura). W piątej minucie
pojawia się głos i piosenka zaczyna się snuć. I w takim spokojnym klimacie
utwór jak i cała płyta się kończy.
Co można powiedzieć o
tym albumie? Austriacy pomieszali tutaj kilka gatunków muzycznych, swoje
natchnienie czerpali z dorobku kilku zespołów co wyraźnie słychać. Jednak udało im się to
zrobić w arcyciekawy sposób, przez co ta muzyka naprawdę dobrze smakuje.
Oczywiście nie jest to jakieś wiekopomne dzieło i może ten album nie jest
pozycją obowiązkową na półce. Jest to jednak bardzo ciekawy materiał, z którym
należy i warto się zapoznać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz