wtorek, 26 maja 2015

Vangelis - Opera Sauvage (1979)


Side 1:
  1. Hymne
  2. Rêve
  3. L'Enfant
  4. Mouettes
Side 2:
  1. Chromatique
  2. Irlande
  3. Flamants Roses
Wieczór a właściwie  już noc. Żona chrapie od jakiegoś czasu w sypialni. Mnie z kolei kompletnie nie chce się spać, nie mogę zasnąć, snuję się po chałupie. Zbyt dużo myśli kolebie się w głowie. Muszę się zrelaksować, oddalić od dnia codziennego. Jak zawsze panaceum na wszystko jest muzyka. Wybór pada na brodatego Greka i płytę Opera Sauvage. Zakładam słuchawki, siadam wygodnie w fotelu i chłonę tę przepiękną muzykę całym sobą. 
To kolejna ścieżka dźwiękowa do filmu dokumentalnego. Dodatkowo to kolejna współpraca Vangelisa z francuskim reżyserem specjalizującym się właśnie w dokumencie. Tym reżyserem jest Frédéric Rossif. Wcześniejsza współpraca zaowocowała między innymi albumami L'Apocalypse Des Animaux (genialny!) oraz La Fête Sauvage. 
Vangelis muzykę do Opera Sauvage skomponował, zagrał na wszystkich (prawie) instrumentach, był producentem tego albumu oraz pomysłodawcą okładki. Na płycie pojawił się też wyjątkowy gość.


Album rozpoczyna świetny Hymne. Od pierwszych dźwięków słychać że to Vangelis. Jeżeli nawet ktoś pobieżnie słucha jego twórczości wyraźnie usłyszy że to on. To charakterystyczne elektryczne pianino oraz jak to u niego wielowarstwowe wykorzystanie instrumentów klawiszowych. Dochodzą do tego charakterystyczne kotły. Świetny początek płyty. Dodam tylko że utwór ten był wykorzystany w dwóch reklamach. We Włoszech w reklamie makaronu natomiast w Stanach w reklamie wina.
Drugą kompozycją jest pierwszy z „długasów”. Rêve, bo tak brzmi jej tytuł jest jedną z moich ukochanych na tym albumie. Niezwykle klimatyczny, spokojny nastrój. Obrazy jakie maluje tu Vangelis ograniczone są tylko zdolnościami naszych umysłów. Cudowny klimat, który przenosi mnie w najpiękniejsze miejsca na naszej planecie, które miałem przyjemność zobaczyć. To powiew oceanicznego wiatru chłodzącego moją twarz w ogromnym upale. To znowu szczyty szwajcarskich Alp, ośnieżonych, pięknie połyskujących w słońcu. To znowu fantastyczne zakola rzeki Pilicy z dziką przyrodą dookoła. Po prostu rozpływam się podczas słuchania tej kompozycji. Ten utwór jest jak książka, którą sami piszemy podczas słuchania. Zjawiskowa kompozycja.
Pierwszą stronę czarnego krążka uzupełniają jeszcze dwie pozycje. Pierwszą z nich jest L'Enfant. Dość prosta kompozycja ale dzięki temu genialna. W tej prostocie jest metoda ponieważ utwór natychmiast zapada w pamięć. Po wysłuchaniu tego utworu mamy słuszne skojarzenia ze ścieżką dźwiękową do Oscarowych Rydwanów Ognia. To właśnie ta kompozycja była brana pod uwagę jako ta, która miała posłużyć jako tło do sceny otwierającej ten film.
Ostatnim utworem na stronie pierwszej jest króciutki Mouettes. Spokojny, nieco kosmicznie brzmiący. Choć nie oglądałem tego dokumentu to dźwięki zawarte w tym utworze kojarzą mi się z brzaskiem i porannym oparem snującym się wzdłuż jakiegoś jeziora.

Druga strona to trzy kompozycje. Rozpoczynamy od Chromatique  w której usłyszymy kapitalną gitarę akustyczną i łkające klawiatury. To takie połączenie klasyki z nowoczesnością. Świetna gitara plus wielowarstwowe klawisze które grają bardzo wysoko by jednocześnie robić niskie, ciężkie tło. Dalej mamy Irelande. Piękna melodia, która przenosi nas do odległych, celtyckich czasów. Skojarzenia są tu jednoznaczne. Fantastyczne góry, zielone pastwiska w oddali huk morskich fal i ciężkie codzienne życie w drewnianej chacie. Ale przede wszystkim piękno przyrody. 
Flamants Roses zamyka tę płytę. To właśnie w tym utworze pojawia się gość. Tym gościem jest Jon Anderson z zespołu Yes, który gra tutaj na harfie. A jak gra? Fenomenalnie. To dość złożona kompozycja, składająca się z kilku fragmentów. Zaczyna się dość miło, chciałoby się rzec plumkająco. Jednak w miarę trwania utworu napięcie rośnie, zmienia się jego wymowa.  Utwór staje się mocniejszy, bardziej zdecydowany wręcz niepokojący. Ma się wrażenie, że za chwilę coś się wydarzy.   W okolicach ósmej minuty utwór ponownie się uspokaja i leniwym, spokojnym klimacie prowadzi nas do końca tej płyty. Wyśmienite zamknięcie tego albumu.
Opera Sauvage dotarł do 42 miejsca na liście Billboardu i pozostał na niej przez 39 tygodni. Ten album to jeden z moich wieczornych uzdrawiaczy. Zawsze strasznie żałuję, że już się skończył i trzeba jednak iść spać. To jedna z płyt która leczy moją duszę, pozwala odprężyć się po ciężkim dniu. To płyta dzięki której mogę podróżować do najpiękniejszych miejsc na naszej planecie będąc jednocześnie we własnym pokoju. Drogi Panie Papathanassiou, dziękuję.  

2 komentarze:

  1. Uwielbiam Vangelisa. Sukcesywnie kompletuję jego dyskografię. Opisywanej tu płyty jeszcze nie znam, ale recenzja brzmi nad wyraz zachęcająco. Zapewne w niedługim czasie uzupełnię płytotekę o ten brakujący album. Ze swojej strony polecam płyty "The City" oraz "Antarctica". Co do "L'apocalypse Des Animaux" pełna zgoda. To geniusz w czystej postaci. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "The City" w całości jakoś mnie nie porwało aczkolwiek są tam dwa genialne utwory: "Dawn" i "Twilight". O "Antarctice" nieśmiało wspominałem w recenzji płyty "Private Collection" duetu Jon and Vangelis i zgadzam się absolutnie. Ta płyta to absolutny majstersztyk.

      Usuń